OKNO 2009 - vol. 4

13. Międzynarodowe Spotkania Teatralne Okno

Parafrazując dziennikarkę z pierwszej części "Shreka", która powiedziała, że (...)" noc byłaby czarna jak kawa, gdyby nie zgromadzona śmietanka towarzyska (...)", ja napiszę, że sobotni wieczór przypomniał połączenie podwójnego Espresso ("More Heart Core") oraz słodko- cierpkiej Mokki ("Running Shusi")...Zapraszam do lektury mojego subiektywnego kawowego menu.

W zapowiedzi zapomniałam porównać pierwszego performancu sobotniego OKNA, czyli „Mort aux Vaches Ekstra Ekstra- Radical Compuret Music”. Uff, już sama nazwa męczy, nie mówiąc o wykonaniu. Męczy również duński Goodiepal, który pozostawił publiczność samą sobie, właściwie nie zaczynając, ani nie kończąc przedstawienia. Widz nie wiedział, czy ma zostać do końca (ani kiedy on nastąpi), czy opuścić salę. Dość, że do planowanego zakończenia (czyli po około 60 min) nie został prawie nikt- nie liczę mediów, bo to ich praca… 

Nieskładna fabuła („fabuła” to eufemizm w tym wypadku), brak porozumienia na linii artysta- widz, niezrozumiała końcówka, a zasadniczo jej brak. Nadal jestem zdania, że Skandynawowie mają zupełnie inną wrażliwość niźli Słowianie. Może wynika to z mrozu w ich części Europy, a może z powodu braku zrozumienia? Tak czy inaczej każda z proponowanych odpowiedzi będzie równie bezsensowna jak powyższa. Mamy inne mentalności i sposoby odbierania sztuki. I tej wersji będę się trzymała. Kropka. 

Wracając do korzeni i Słowian- „More Heart Core” poznańskich Porywaczy Ciał. Kiedyś na płycie Frontsidu krytyk napisał: „Geniusz. Diabelstwo. Potęga.” Nic nie zmienię i to będzie najlepszą i zasadniczo najkrótszą recenzją. Albo nie- rozwinę wątek, bo takie spektakle zasługują na odpowiednią oprawę. Miejsce: opuszczona hala w Porcie Szczecin, wystrój: surowy, miski dla psów, gdzie aktorzy wsypywali karmę, mikrofony, poszczególne rekwizyty, używane podczas przedstawienia. Ot, to wszystko, ale nie ubogo. Bo największym i najważniejszym rekwizytem w rękach aktorów była…. widownia. To od nas, a konkretnie od naszej odwagi, spontaniczności i chęci wspólnej zabawy, zależało jak szybko potoczy się fabuła. A ta była niebanalna. 

Wchodzeniu do hali towarzyszyły nienaturalne i potwornie wysokie krzyki, potęgowane jeszcze mikrofonami i niesamowitymi tembrami głosu aktorów. Wydawało się, że nie zauważają oni przybycia widzów, ponieważ- tak jakby- grali sami dla siebie. Już to wprowadzało w niesamowity i nieco mroczny nastój, który gwarantował nam odskocznię od niestrawnego „Mort aux Vaches Ekstra Ekstra”. 

Pierwsza część- Część Szakala. Oj, trafna nazwa. Osoby o mniej stalowych nerwach, bardziej religijne i wrażliwe, niż pisząca te słowa mogły poczuć się urażone, obrażone, zblazowane etc. Czemu? Ponieważ nie każdy radośnie odnosi się do symulowania elektrowstrząsów, do parafrazowania (a przez to jawnej kpiny) kazania kościelnego, wrzasków i przekleństw na scenie. Ja, z racji tego, że charakteryzuję się nieco mniejszą wrażliwością na ww. aspekty „More Heart Core” – jestem pod wrażeniem pierwszej części spektaklu. Patrząc przez pryzmat „odwróconej religijności” czułam, że im bardziej aktorzy konwulsyjnie miotają się po hali, im bardziej bezczeszczą poszczególne przedmioty wiary i religijnego uwielbienia (zaatakowanie Krzyża, ubranego w biały dres, symbolizującego Jezusa, a w szczególności atak na jego jądra, zrobione z … siatek wypełnionych cukierkami), tym bardziej próbują się do Niego zbliżyć, z czegoś się oczyścić, pozbyć się brudu i nieładu. Moja intuicja i tym razem mnie nie zawiodła. Po spektakularnym zniszczeniu symboli, nastąpił nieoczekiwany spokój. Warto zauważyć, że i u Porywaczy Ciał symbolika kolorów pełni niepodważalnie ważną rolę. W „Części Szakala” aktorzy ubrani byli na czarno, co miało mówić o ich zagubieniu, niemożności wzajemnego porozumienia się i bólu, którego starali się pozbyć. 

Na „Części Żyrafy” sytuacja uległa zmianie. Nie dość, że przebrali się w białą odzież (jako czystość, niewinność, cnota itd.), to jeszcze całkowicie zmienili klimat swojej gry i konwencji okrutnego nomen omen spektaklu. Bo nazwa drugiej części zobowiązuje. „Część Żyrafy” z założenia sugeruje łagodność i pewną podniosłość. I tu ze „złej części przechodzimy w dobrą”- rzecz gustu. Czułam się jak na zebraniach początkującej sekty, która szuka wyznawców i bombarduje miłością oraz pełnią szczęścia. New Age to przy tym „pikuś”. Każdy dostał plastelinkę (uwaga na formę- nie mam tendencji do przesadnego zdrabniania, tak zostało powiedziane) i miał ulepić z niej swoją wewnętrzną żyrafę, bo każdy żyrafę w sobie ma i pora teraz wypuścić ją na zewnątrz, by pohasała sobie po hali Portu. No chyba, że ktoś ma „plastelinkofobię” [sic!], to niech nie bierze, bo jeszcze stanie się komuś krzywda, a przecież nikt tego nie chce. Słodko, aż się poziom cukru podnosi. I tak ma być. Niebezpiecznie bezpiecznie i przecudownie uroczo. Najprawdopodobniej po to, by widzowie mogli zestawić ze sobą dwie skrajne postaci, jakie grali Porywacze i porównać do siebie i swoich zachowań. Bo każdy ma w sobie zarówno Szakala jak i Żyrafę, a sztuką jest utrzymanie tych zwierząt na tyle daleko od siebie, by Szakal nie zeżarł Żyrafy, a Żyrafa nie zagłaskała Szakala na śmierć. 

Aktorzy pokazali też trzecią część przedstawienia, nie zatytułowaną- niestety. I tu znaleźli consensus pomiędzy zwierzątkami, pomiędzy dwiema rozdartymi kawałkami duszy, pomiędzy Jin i Jang, które choć diametralnie inne muszą żyć razem, by wzajemnie czerpać od siebie. Ta część zadowoliła zarówno fanów mrocznych klimatów Szakala jak i wyznawców landrynkowej Żyrafy. Tu również aktorzy dokładnie wyjaśnili na czym polegało to przedstawienie. Wydawali mi się „wyciągnięci” ze swoich dotychczasowych ról, bardzo autentyczni i szalenie normalni. Nie dziwota- wyżyli się na scenie. 

Warto zaznaczyć, że „More Heart Core” miało charakter klamrowy. Na zakończenie aktorzy znów zaczęli wrzeszczeć, wykrzykiwać przeróżne, najczęściej niezrozumiałe słowa przez mikrofon. Dla mnie miało to bardzo symboliczny przekaz- w każdym z nas Szakal i Żyrafa nieustannie walczą o pierwszeństwo. Byliśmy mili i słodcy, pora teraz na zło i mrok. Niby nic nowego, a jednak nowatorskie. Nie chcąc być gorsza od Porywaczy Ciał, również zakończę klamrowo, słowami wspomnianego krytyka: „Geniusz. Diabelstwo. Potęga.” 
 
Po mega dawce „heartcorowych” emocji pora na „Running Shusi” w wykonaniu Liquid Loft rodem z Austrii. I tu klęska. Pardon- moja nieumiejętność odbioru niekonwencjonalnej sztuki i braku zrozumienia poszukiwania nowych form ekspresji we współczesnym teatrze alternatywnym. Ja po prostu mam dość golizny! Dlaczego jak ktoś szuka czegoś nowatorskiego, koniecznie musi się do tego rozbierać? Nie może szukać w ubraniu? Przecież skoro ma znaleźć, to i tak znajdzie, a spodnie mu w tym nie przeszkodzą.  

 Aktorzy częstowali tytułowym shusi, zaś kolejność ubywania przysmaku z tacek dyktowała jednocześnie kolejność grania poszczególnych scen, także zasadniczo nigdy nie gra się „Running Shusi” tak samo. I za ten pomysł należą się brawa. Szkoda, że tylko za to… Spektakl składał się z 12 scen, ja już po trzeciej zaczęłam odliczać ile jeszcze zostało do końca. Niezbyt to kulturalne z mojej strony- przyznaję, ale skoro po prostu się nudziłam…? Nie tego chyba spodziewał się zespół. Nie było fabuły, nie dało się połączyć „Running Shusi” w spójną całość, sceny były całkowicie wyrwane z kontekstów i nie dało się ich w pełni zinterpretować. I nie wiem o co chodziło, ale nie to jest najgorsze. Najbardziej smutną rzeczą jest fakt, że większość z widzów opuszczała salę Teatru Kana z twarzami nieskalanymi zrozumieniem. Mówiąc prościej- nikt tego nie zrozumiał (mówię tu o osobach, z którymi rozmawiałam po sztuce, a rozmawiałam z wieloma, bo szukałam kogoś, kto mógłby wytłumaczyć mi „Biegające shusi”, niestety- nie znalazłam…), a większość stwierdziła, że aktorzy swoją golizną wzbudzali raczej aseksualność niż pożądanie. Nie sposób się z tym nie zgodzić. 
 
Podsumowując sobotni dzień OKNA i czytając to, co napisałam, nadal wolę podwójne Espresso, niż słodko- cierpką Mokkę. Jedno jest pewne- z kawami jak z gustami, każdy kawosz musi spróbować wielu kaw, zanim znajdzie tę, która smakuje mu najbardziej, dlatego w ostateczności nie będę przekonywała do „More Heart Core” i odradzała „Running Shuhi”, bo to było moje subiektywne menu. Ale każdy lubi inną kawę…

Małgorzata Maciejewska
Dziennik Teatralny Szczecin
19 listopada 2009

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...