Opera komiczna z koronczarkami w tle

"Carmen" - reż. Marek Weiss - Opera Bałtycka w Gdańsku

Opera Bałtycka za dyrekcji Marka Weissa szuka własnej drogi artystycznej. Ograniczona małą sceną, na której najsłynniejsze, monumentalne dzieła wypadają skromniutko, musi stawać się rozpoznawalna poprzez niebanalne środki wyrazu i wybitnych solistów.

"Carmen" Georgesa Bizeta jest uznawana w świecie operowym za dzieło popularne, a nawet najpopularniejsze, z pięknymi duetami, śpiewnymi partiami solowymi, które przez wielu są trwale zapamiętane. Podczas gdańskiej premiery dało się słyszeć widzów, którzy nie mogli się opanować i nucili (a wręcz bez skromności śpiewali) najsłynniejsze arie. Marek Weiss widział, że ten tytuł porwie znaczną część publiczności, więc skonstruował dodatkowe smaczki, czym z jednej strony złamał konwencję klasycznego już dzieła i uwypuklił to, co ponad 150 lat temu, podczas prapremiery, stanowiło oburzenie nie tylko wśród recenzentów, a mianowicie, dał "ponieść się" gatunkowi, czyli operze komicznej.

Gdańska historia Carmen rozgrywa się w półświatku, którego bohaterami są amatorzy piłki nożnej, motorów, pięknych dziewczyn, używek i życia poza prawem. Pierwszy akt zdecydowanie zdominowały inscenizacyjnie motory i autentyczni członkowie Stowarzyszenia Motocyklowego "Lotor", przy których charakteryzatorki mogły się uczyć, dopasowując jedynie pozostałe postaci do stylistyki "lokalnych jeźdźców". Może czerpały rownież inspiracje chociażby z kultowego filmu "Easy rider" (lub "Dzikiego" z Marlonem Brando). Wszelkie kultowe dzieła mają to do siebie, że są często przywoływane, dlatego w pewnym momencie zaczęłam obawiać się, czy scena Opery Bałtyckiej nie stanie się, poza areną walki byków, również miejscem dramatu, jaki był udziałem innych "jeźdźców", "Aniołów śmierci", którzy zaproszeni do ochrony koncertu w Altamont w 1969 roku przez grupę Rolling Stones, doprowadzili do niekontrolowanej tragedii wśród publiczności. Członkowie stowarzyszenia "Lotor" bawili się jednak na scenie wyśmienicie, wchodząc w interakcje z zespołem.

Historia Cyganki Carmen według Weissa przebiega zgodnie z koncepcją pierwowzoru. Oto kobieta dumna, piękna i świadoma swych wdzięków, wabi mężczyzn mniej lub bardziej świadomie, umiejętnie żonglując ich emocjami. "Wybiera" ofiary, choć jak chce libretto, to wpisana w każdy los prawdziwa miłość, bierze zakładników i odmierza czas trwania uczucia (Carmen według libretta Henriego Meilhaca i Ludovica Halevy'ego może kochać najwyżej pół roku, co jest wynikiem, jak na obecne czasy, wcale wysokim). Carmen interesownie rozkochuje w sobie Don Jose, sierżanta dragonów, bo nie chce znaleźć się w więzieniu za bójkę z jedną z kobiet. Później, targana silnymi emocjami, wymusza na nim, aby zrezygnował ze służby publicznej w imię życia poza prawem, wśród nieokrzesanych wędrowców i przemytników, gdzieś w górach. Carmen nie umie jednak pielęgnować tego uczucia, ponieważ "na celowniku" znalazła się kolejna ofiara, czyli Escamillo, matador, któremu oddaje swoje serce, doprowadzając do szaleństwa sierżanta. Carmen, choć wie, że zginie z jego rąk, gotowa jest na śmierć, która jest dla niej finałem opowiadania się przez całe życie za wolnością. Namiętność, wolność i przygoda, tak można by trywialnie podsumować dzieje Carmen, Cyganki.

Reżyser podzielił inscenizację na trzy akty, łącząc wyjściowe drugi z trzecim. Dekoracja, budowana na tych samych elementach, w każdym akcie wyglądała inaczej. Początkowo przypominała dziedziniec więzienny, czy publiczne podwórko, gdzie gromadzą się wolni ludzie i żołnierze stacjonujący w lokalnych koszarach. W akcie drugim akcja opery rozgrywa się w zacisznej altanie leśnej czy ogródkowym pubie, gdzie uciech doznawać mogą wszyscy, dzięki barkowi pełnemu alkoholu i "życzliwości" dziewcząt do towarzystwa. Akt trzeci poraził brakiem pomysłu scenograficznego, ponieważ mała przestrzeń sceny dodatkowo została ograniczona i finał rozegrał się w malutkim pokoiku znajdującym się niedaleko umownej areny, skąd dobiegały dźwięki toczonej walki torreadorów i pikadorów z bykami. Niestety, przyniosło to odwrotny do, jak sądzę, zamierzonego efektu podniesienia napięcia dramaturgicznego. Artyści wyglądali wręcz groteskowo w tak małej przestrzeni. Mnie ubawił do łez Zuniga (Daniel Borowski), który wkroczył z pistoletem niczym bohater westernu napadający na bank w slapstikowej komedii (zasadniczo śmieszne okazały się również: determinacja, z jaką Ivan Momirow próbował bez rezultatu otworzyć automatyczny nóż, czy kiedy tłumaczenie francuskiej opery nie pasowało do akcji; bracia Marks w "Nocy w operze" wypisz wymaluj). Mała scena w dwóch pierwszych aktach nie pozwoliła również na niezbędny "oddech" podczas tanecznych "wariacji". Być może dlatego utalentowani tancerze BTT pod kierunkiem Elwiry Piorun, wypadli wręcz tragicznie, nie mogąc złapać rytmu i wykonując układy chaotycznie i nierówno. Staranniejsi od tancerek okazali się tancerze, byli dynamiczniejsi i bardziej zsynchronizowani. Atrakcyjne kostiumy tancerzy, niestety, nie wystarczyły.

Oprócz zasadniczej dekoracji, elementem scalającym poszczególne sceny i akty były koronczarki, dziergające na drucikach przez całą sztukę, nie wypowiadające ani jednego słowa. Tylko w jednym momencie zajęły "wyraźne" stanowisko, stając niczym "pajęczarki" przy Carmen, która sama sobie z kart przepowiedziała śmierć. To był ciekawy, podobny jak u Wojciecha Kościelniaka, choć może nie do końca dopracowany, pomysł. Niewątpliwą przyjemnością dla słuchaczy okazały się "szlagiery" Bizeta w wykonaniu znakomicie dobranych solistów. Moim faworytem został Ivan Momirov (Don José), operujący nie tylko pięknym tenorem, ale również dopracowujący rolę mimiką i gestem, nadając swojemu graniu na scenie operowej atrybuty wielkości. Tonował emocje, swobodnie balansując od zachwytu, załamania po rozpacz. Stworzył niezapomniany duet z głośno oklaskiwaną Anną Mikołajczyk (Micaëla), wykonując brawurowo "Parle-moi de ma mre". Na uznanie zasługuje również scena gry w karty przez Dancare (Bartłomieja Misiudę), Remendado (Ryszarda Minkiewicza), Frasquitę (Annę Fabrello), Mercéds (Karolinę Sikorę) i Carmen (Monikę Ledzion), którzy w kwintecie wykonują arię "Nous avons en tte une affaire!". Tytułowa Carmen nie zachwyca, choć przecież ma zachwycać. W grze Ledzion brakuje dynamiki, którą przytłoczyła surowością emocjonalną postaci. Zabrakło różnorodności w użyciu środków wyrazu. Oczywiście reżyser mógł nadać Carmen właśnie taki charakter, kobiety wyniosłej, mało egzotycznej i tajemniczej, ale mnie to ostatecznie nie przekonało. Z wymienionej piątki artystów na pochwałę zasługują dwaj panowie, Misiuda i Minkiewicz, szczególnie ten drugi urzekał swobodą sceniczną tak rzadką w operze.

W sezonie artystycznym każdej szanującej się instytucji kultury musi znaleźć się utwór przystępny, skierowany do szerokiej publiczności, czyli hit. W zeszłym roku Opera Bałtycka wystawiła "Traviatę" (niezapomniana Joanna Woś), w tym sezonie widzowie będą mogli oglądnąć "Carmen". Mam nadzieję, że Diego García Rodríguez, dyrygent, któremu włoskie i hiszpańskie klimaty są szczególnie bliskie, dopracuje orkiestrację do poziomu wyjątkowości, bo premierowo orkiestra była najwyżej poprawna. Weekend zdominowali trzej panowie José. Carrerasa znamy wszyscy, także bez Edyty Górniak, Mourinho po raz pierwszy pokonał Barcelonę na Camp Nou, a od sobotniej premiery wielkim Jose jest także Ivan Momirov.

Katarzyna Wysocka
portkultury
24 kwietnia 2012

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia