Opowiem smutną historię

Rozmowa z Michałem Znanieckim

Tu, we Wrocławiu, mówiłem - słuchajcie jesteśmy już na takim etapie, że spróbujemy zagrać, jak byście chcieli umrzeć: we śnie, z zamkniętymi oczami, ze spuszczoną głową, metaforycznie. To jest wyzwanie, bardzo trudne, ale możliwe po 6 miesiącach pracy.

Michał Znaniecki o starości - z Michałem Znanieckim,, reżyserem teatralnym i operowym, szukającym króla Leara z wrocławskimi seniorami, rozmawia Katarzyna Kaczorowska w Polsce Gazecie Wrocławskiej.

Katarzyna Kaczorowska: Boisz się starości?

Michał Znaniecki: To nie jest strach. To panika, bo nastąpi moment, w którym już nic nie będę mógł. Zostaną mi tylko podsumowania. I boję się, że okaże się, iż nic nie zrobiłem. I jest coraz mniej czasu.

No to nie tyle boisz się starości, ile rozliczenia z sobą.

- A to nie to samo? Wszystkie osoby, które poznałem w starości, żyły wspomnieniami. Patrzyłem na nie i zastanawiałem się, czemu nie krzyczą. Przecież powinny stać na moście i krzyczeć, że coś im uciekło. Ja panicznie reaguję na to możliwe poczucie pustki. Pracuję dużo, za dużo, by zagłuszyć lęk. Może bezpieczniej jest, kiedy życie jest bez sensu, bo nie żałuje się, że się kończy? Nie wiem.

Ale nie czujesz, że żyjesz.

- Tylko, że 95 procent ludzi nie czuje, że żyje. Boi się i nie ryzykuje. Żeby potem nie żałować?

Twoja mama zginęła w wypadku samochodowym. W jakimś sensie ominęła Cię istota dramatu Leara - starość rodzica potrzebującego opieki.

- Ta luka nie leży u źródła mojej pracy z seniorami. Żeby mówić o człowieczeństwie, trzeba przeżyć wszystkie doświadczenia, które o tym człowieczeństwie świadczą, a zajmowanie się niedołężnymi rodzicami do nich należy. Ja jednak robiłem już wcześniej takie projekty we Włoszech, w Piemoncie i Apulii, a moja mama mówiła, że nie chce, bym się nią zajmował. Stawiała sprawę jasno: miała mieszkać w fajnym domu starców, w Skolimowie, z innymi aktorami. "Ustaliła" ze św. Antonim, że umrze piękna, w formie, niedotknięta chorobami, których się bała.

Tylko że ludzie, z którymi pracujesz, nie mogą sobie wybrać domu w Skolimowie.

- Wiem. We Włoszech pracowaliśmy z pacjentami hospicjów. To był szok, bo często byli to ludzie oddani przed 40 laty, przez rodziców, rodzeństwo. Nie było odwiedzin, żadnej więzi ze światem zewnętrznym. Ci ludzie nie mieli nawet gdzie uciec. W Polsce szok dotyczył sfery materialnej. Kiedy omawialiśmy kwestię kostiumów, najpierw szukaliśmy ich wśród garderoby naszych aktorów. Bo każdy ma białą koszulę, na pewno ma czarne spodnie, czarną sukienkę. I nagle okazało się, że ci ludzie do domu opieki wchodzili w jednym ubraniu. Bez bagażu, przeszłości, w wielkim ubóstwie. W czasie warsztatów opowiadali, że marzyli, by nigdy się nie uczyć czy pracować. A jednocześnie masz do czynienia z ludźmi, którzy żyli swoimi pasjami, ale przez np. alzheimera musieli je porzucić i są traktowani bez wartości dodanej, jaką jest profesja, jaką jest twoja historia.

Taka zależność degraduje?

- Nie wiem, na pewno jest tendencja do sprowadzania starych ludzi do poziomu fizjologii i zaspokajania związanych z nią potrzeb. Wiesz, że nasi aktorzy tak naprawdę poznali się dopiero w czasie pracy z nami. Sąsiad z pokoju obok, ba z tego samego pokoju, nie znał historii osoby, z którą codziennie je posiłek, którą mija na korytarzu. Nie rozmawiają ze sobą, sprowadzeni do braku tożsamości, bo wszyscy są równi i mogą już tylko umrzeć. W tych domach jest dużo zajęć, ale tym ludziom brakuje kontaktu z żywym społeczeństwem, biegnącym tuż obok. Kontaktu-dialogu. Starcia i wyzwania.

Kiedy Twoi aktorzy opowiadali o głodzie, ciężkiej pracy, chorobach, chciałam uciec.

- A o czym opowiada Szekspir w "Królu Learze"? O umieraniu, życiu na wygnaniu, o wojnie. Dokonujemy stylizacji, ale przecież poruszamy kwestie, które dotykają naszych aktorów. Baliśmy się tego, zdając sobie sprawę, że rozmawiamy cały czas o tematach, które ich dotyczą. I co zaskakujące, historii starego, opuszczonego człowieka, nie odnoszą do siebie. Bardziej współczują jemu niż sobie, choć on jest postacią literacką, a oni są prawdziwi. Posunąłem się nawet do tego, że na próbach zażądałem, żeby zagrali własną śmierć.

Jesteś bez serca.

- I po co ta hipokryzja? To było trudne i dla mnie. Tak jak poproszenie we Włoszech, przy projekcie w więzieniu, w którym siedzieli więźniowie z wyrokami po 25 lat, by dwóch zagrało księżniczkę w welonie i sukni ślubnej.

Wiesz na co ich naraziłeś?

- To prawda, baliśmy się, co się może stać, ale okazało się, że wszystko regulują zasady. Od razu padło "najmłodszy" i koniec. Bo najmłodszy jest księżniczką. Nie wchodziliśmy w to, co się dzieje pod prysznicem czy w celi, ale 22-letni więzień, z wyrokiem 16 lat, wziął welon, założył na głowę i nikt się nie uśmiechnął na żadnej próbie. Grał w sukni, mówił kobiecym głosem, a kiedy jeden ze strażników się zaśmiał, to zobaczyłem, jak więźniowie spojrzeli po sobie. Tu, we Wrocławiu, mówiłem -słuchajcie jesteśmy już na takim etapie, że spróbujemy zagrać, jak byście chcieli umrzeć: we śnie, z zamkniętymi oczami, ze spuszczoną głową, metaforycznie. To jest wyzwanie, bardzo trudne, ale możliwe po 6 miesiącach pracy.

Myślałam, że odpowiedzialność. To wciąż nie są zawodowi aktorzy.

To powiem precyzyjniej: nie pracujemy z poczucia winy. Kilka miesięcy byłem przy mojej babci umierającej w szpitalu. Moja asystentka Zosia Dowjat całą młodość zajmowała się babcią. Pomagaliśmy tam, gdzie mogliśmy. Wiemy, że robimy to bardziej dla osób, z którymi pracujemy, niż dla siebie, ale jednocześnie robimy to z egoistycznych pobudek - chcemy zrobić spektakl. To jest cel.

Verdi nie napisał "Króla Leara". Dlaczego Ty zacząłeś go tropić w jego twórczości?

- Bo odkryłem, że zaczął tworzyć schemat libretta do Leara, kiedy miał 30 lat. I ja miałem wtedy 30 lat. To przypadkowe odkrycie uświadomiło mi, że myślimy ciągle Learem, że do jego dramatu się dojrzewa. Verdi nie zrealizował tego marzenia, jego ostatnia opera - "Falstaff" - to opera komiczna, a nie opowieść o Learze, która powinna być zamknięciem kariery. Widać z wiekiem coraz bardziej się boimy tego tematu.

Bo możemy stać się królem Learem-porzuconym i oszukanym starym rodzicem?

- Albo córkami. To podwójna gra. Może będziemy Kordelią - wygnaną przez ojca i nie zrozumianą przez niego? Kiedy Lear uświadamia sobie, jak ją skrzywdził, nie dostrzegając jej miłości, mówi "powinnaś mnie nienawidzić". Każdy z nas to przeżył. Albo jesteśmy złymi córkami albo dobrymi, niedocenianymi przez rodziców. Lear jest chyba najbliższy człowiekowi, najbardziej go dotyka.
I ma tylko dwie ekranizacje. Petera Brooka i Akiry Kurosawy. Jest wielu "Hamletów", "Makbetów", ale nie Leara. Bo jest trudniejszy, bo dotyczy naszej intymności i fizjologii. Makbet dotyka władzy, Hamlet opowiada o dojrzewaniu, a Lear o życiu każdego z nas. Bo każdy albo stracił rodzica, albo straci. Verdi miał libretto. I bał się, jak napisać scenę szaleństwa Leara, która rozgrywa się w czasie burzy. W dziennikach pisał o skrajnych emocjach: szaleństwo, refleksyjne i pogubione, i burza, która muzycznie zbombardowałaby publiczność i zabiła szaleństwo starego króla.

Śmierć dzieci i żony ukształtowały go muzycznie?

- Na pewno tematycznie. Jego stałym motywem jest relacja ojca i córki. Nie napisał Toski, historii diwy operowej, która kocha, a przecież związał się z Giuseppiną Strepponi, śpiewaczką. Wracał do miłości między ojcem i córką, którą stracił. Pracując nad "Otellem", zrezygnował z pierwszego aktu, kiedy doża oddaje wbrew sobie córkę poganinowi, i bardzo tego żałował. A wracając do Leara - arią Kordelii, tej dobrej córki, jest "O me pelegrina" z "Siły przeznaczenia". To była pierwsza opera, która przerwała prace Verdiego nad Learem - dostał szybkie zlecenie i wziął to, co miał gotowe. Cytatem jest też burza w "Otellu", fragmenty z "Simon Bocanegra".

Twoje spostrzeżenia związane z historią Leara i z ludźmi, z którymi go realizujesz?

- Banalne? "Spieszmy się kochać ludzi", po prostu. Spieszmy się, bo odchodzą, nie na niby, jak w teatrze, ale naprawdę. Bezpowrotnie. A my? "Spieszmy się przeżyć życie, a nie tylko egzystować" - znowu Szekspir!

A co to znaczy godność? To traktowanie drugiego człowieka i siebie samego w sposób, w którym jest świadomość przyszłości. Jeżeli się zgasimy i powiemy "koniec, jesteśmy tylko po to, żeby przetrwać", to nie będzie już nic. Nie będzie jutra. A ja chcę, by było. Moi aktorzy też zaczęli chcieć.

Skąd wiesz?

- Zaczęliśmy rezygnować z osób, które były na warsztatach, ale w nich nie uczestniczyły. I nagle dowiadywaliśmy się, że jakaś pani była u fryzjera, by być na zajęciach, bo nie wyobraża sobie, że mogłaby je opuścić. We Włoszech pracowałem z człowiekiem, który spędził w domu opieki 40 lat z etykietką chorego psychicznie. 20 lat milczał, a na próbie generalnej powiedział monolog o królu Learze jako o Chrystusie, który cierpi za nich wszystkich. We Wrocławiu, pewna pani nagle wstała, uciszając wszystkich, i zaczęła mówić historię, której nie opowiedziała przez sześć miesięcy - o burzy i dwóch dziewczynkach, które zginęły zbierając truskawki. Tę historię nosiła w sobie całe życie i dopiero teatr pozwolił jej wyrzucić ją z siebie. To jest prawdziwe katharsis. Wszyscy odsuwamy od siebie tematy, które będą nas dotyczyć albo już dotyczą, na wieczne nigdy. A ja powiedziałem moim aktorom, że ta premiera to dopiero początek. Kolejna będzie w grudniu.

Wieszasz ich na życiu.

- Tak. Mówię im "jeszcze nie możecie odejść".

Katarzyna Kaczorowska
POLSKA Gazeta Wrocławska
20 lipca 2013

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...