Opresjonowani

"Balladyna" - reż. K.Garbaczewski; "Poczet Królów Polskich" - reż. K. Garbaczewski

Pod koniec inscenizacji sztuki zatytułowanej "Balladyna" [na zdjęciu] - ale napisanej nie przez zapomnianego poetę sprzed prawie dwóch wieków, tylko przez współczesnego Marcina Ceckę - zjeżdża z wyciągu i zawisa nad sceną napis "Naród sobie". Ma półkolisty kształt i jedną literę odwróconą. Słowa pochodzą z frontonu Teatru Polskiego zbudowanego z polskich składek na przekór pruskim władzom Poznania w 1875 roku. Forma wzięta jest z napisów bramnych, jakie stawiali Niemcy przy wjeździe do Auschwitz i innych obozów

Autorem tej rzeźby (?) / instalacji (?) / zdarzenia plastycznego (?) jest Hubert Czerepok, poznański artysta. Jak się zdaje, zrobił on sobie z tego konceptu sposób na obecność w świecie sztuk nieaktualnie zwanych pięknymi. Wcześniej bowiem, bodaj we Wrocławiu, proponował postawienie w dawnej dzielnicy żydowskiej podobnej bramy z wzniosłym napisem, ironicznie kontrapunktowanym "oświęcimską" formą. Projektu nie przyjęto, co wywołało gniewne sapnięcia komentatorów o cenzurze, opresji politycznej etc. Wolno podejrzewać, że właśnie to było celem. Czy o coś więcej szło w Poznaniu, gdy Teatr Polski własnym szyldem ujętym w obraźliwe ramy zaświecił w oczy widowni?

Nie chodzi o dyskusję o Holocauście, ale o to, że kontemplowanie Zagłady, śmierci i martyrologii staje się kołowrotem, z którego nie ma wyjścia. W takiej przestrzeni nie sposób się zindywidualizować - tłumaczył zabieg reżyser, Krzysztof Garbaczewski. Są ludzie - mówił - budujący pojęcie polskości w kontekście wrogów. To walka przeniesiona z zaborów; wojen, komunizmu. Ma źródła w romantyzmie, w czasach, kiedy Polski nie było. Tyle że już ją mamy, szable trzeba odłożyć. I tu się okazuje, że niektórym czegoś w ręce brakuje. Ta energia jest destrukcyjna. Nie wiem, czy ludzie budujący na niej kapitał polityczny zdają sobie sprawę, jakie wywołują demony. Doprowadzą do sytuacji, że naprawdę zaczniemy się nienawidzić i zrobimy tu sobie Serbię. Z powodu czyjegoś wyobrażenia, czym "prawdziwa" Polska ma być. Przeraża mnie wizja wojny domowej.

Zaraz, panie, gdzie tu Serbia, wojna domowa i wrogowie, o czym my mówimy? Sto czterdzieści lat temu porządni ludzie zbudowali w Poznaniu z własnych pieniędzy polski teatr. Nie narkotyzowali się romantycznymi hasłami, tylko przełożyli je na konkretną robotę. Pan przychodzi i ten wysiłek symbolicznym gestem wkleja sobie ot tak, nonszalancko, między nieludzkie zbrodnie. W imię czego? Walki z destrukcyjną energią martyrologii? A jaką energią promieniuje pański gest? I jaki sens się w nim kryje - poza chęcią zmieszania z błotem czegoś dalibóg ani nie nadętego, ani agresywnego? Powie pan coś o oczyszczającej mocy prowokacji? Byłaby do pomyślenia, gdyby stała za nią jakakolwiek, choćby skromna myśl, spostrzeżenie, intelektualny wysiłek. Nie pusta semantycznie obelga, owszem, nader skuteczna w wyprowadzaniu z równowagi.

Dziwaczna jest ta "Balladyna". Grubo ponad połowę wieczoru ciurka blado i rachitycznie jak wysychający strumyczek. Cecko napisał niezbyt zborną parafrazę wybranych wątków klasycznego dzieła. Wszystko dzieje się na jakiejś zapomnianej i klepiącej biedę stacji naukowej badającej genetyczne mutacje roślin. Wdowa jest tego zakładu szefową, Balladyna, Alina i Filon pracownikami naukowymi, Grabiec technikiem, Kirkor przyjeżdża jako potencjalny sponsor. Mamy mieszaninę bajędy SF (Filon z genów własnych i kwiatowych wyhodował zmutowaną Filotunię), obyczajówki i nieśmiesznej komedii. Prezentowaną głównie w formie projekcji: Krzysztof Garbaczewski uwielbia kręcenie w zakamarkach teatru poszczególnych sekwencji i transmitowanie ich na ekran zawieszony na scenie. Daje to jednak jedynie efekt amatorskiego filmu wzmagający swą nieporadnością wrażenie scenicznej ciurkaniny.

I oto niespodziewanie strumyczek zostaje w drugiej części rwącym wodospadem. Balladyna przybywa do zamku Kirkora, który okazuje się wnętrzem Teatru Polskiego. Jednym strzałem zabija małżonka, zrzuca kostium, zmienia się w prywatną, rozgniewaną aktorkę. Wybucha filipiką przeciw konwencjonalności starej fabuły, grzecznemu oglądaniu klasyki przez poczciwych widzów, zatęchłym pluszom i lożom zabytkowego teatru. Więcej: w karminowym kolorycie foteli i ścian dostrzega odzwierciedlenie kobiecej waginy. Wkraczają dwie feminoraperki z obscenicznymi songami, pojawia się Kostryn, który jest naszej Balladyny... tatusiem, ober-Polakiem, kibolem ćwiczącym córuchnę musztrą i recytacją wierszyka Kto ty jesteś - Polka mała. Na to wszystko zjeżdża z góry ów nieszczęsny napis.

Owszem, ma to całe pandemonium swój wściekły sceniczny napęd - w dużej mierze dzięki świetnej dyspozycji Justyny Wasilewskiej. Ale sensu przecież żadnego. Poza, rzecz jasna, komunałami o opresyjności tradycyjnej kultury, mieszczańskiego teatru, patriotycznych frazesów, o patriarchalnym szowinizmie narodowo-kibolskich mężczyzn i uciskowi kobiet. Które to wątki, niczym uzgodnione hasła wywoławcze, uruchamiają rytualne uniesienia postępowych komentatorów. Możemy sobie przeczytać o wywrotowej mocy spektaklu, o wpisanej weń polityczno-feministycznej prowokacji. I okropnie trudno wcisnąć między te superlatywy nieśmiałe pytanie: czy doprawdy opresyjność szyldu Naród sobie zawieszonego nad teatrem ponosi winę za stanowiącą dwie trzecie spektaklu, nieudolną, smętną, nie wiedzieć po co wymyśloną i donikąd nieprowadzącą sagę o gnuśnych genetykach znad Gopła?

Które to pytanie powraca także przy kolejnej realizacji Krzysztofa Garbaczewskiego, tym razem w Starym Teatrze. Gdzie na frontonie nie wisi żadne patetyczne hasło, ale sam teatr jest pomnikowym dobrem narodu. Potencjalną opresyjność tej sytuacji bez wątpienia będzie starał się niwelować nowy szef sceny, Jan Klata. Czego dowodem pierwsza pozycja jego dyrekcji, wycelowana w temat dla miasta królewskich grobów bądź co bądź kluczowy.

Cóż, kiedy ów inauguracyjny "Poczet Królów Polskich" zda się sceniczną igraszką jeszcze bardziej niezborną i mętną niż poznańska Balladyna. Przy pewnej dozie dobrej woli można dojrzeć w scenariuszu kleconym przez czwórkę autorów jakieś wyjściowe zamysły. Gdzieś u narodzin była figura Hansa Franka jako ostatniego qwasi-królewskiego mieszkańca Wawelu. Mamy więc wojenną akcję ratowania arrasów przez narodowych spiskowców przyjmujących - na przekór warunkom i płci - królewskie tożsamości, niejako stających się groteskowymi awatarami mieszkańców sarkofagów. Pod sceną Kameralnego urządzono zgrabną replikę wawelskiej krypty, reżyser skupił się na transmisji obrazów z podziemia na wielki ekran. Tym razem z pewnością nie można mówić o amatorszczyźnie efektów filmowych. Aliści obrazki to obrazki, co z treścią?

Krakowski "Poczet Królów Polskich", w skrócie "PKP", ma w sobie coś ze sztubackich zabaw uprawianych jak szkoły szkołami na marginesie lekcji historii. Hans Frank co i rusz warczy parodystycznie gardłowym akcentem niemieckim, konspiratorzy nie wiedzą, po czym rozpoznaje się arrasy, i ze śmiesznym przejęciem przymierzają królewskie korony. Matka Boska udziela chrztu Mieszkowi I (granemu przez niedawną Balladynę, czyli Justynę Wasilewską), kiwając nań paluszkiem i pakując chrzczony łeb do studni. Prowadzone są ankiety, co by było, gdyby Wanda jednak chciała Niemca. Królowie agitują elektorat w konwencji odezw wyborczych. Władysław Warneńczyk, korzystając z tożsamościowego rozchwiania profilu, ogłasza się wymarzonym patronem współczesności. Antropomorficzne badania przynoszą sugestie o nordyckim pochodzeniu Piastów, w odwecie Władysław Jagiełło strzela z pistoletu do Hansa Franka. Przedtem obaj wyciągają ręce w stronę widowni, a hitlerowski namiestnik objaśnia, że to, co w fotelach, to jego prywatne zoo wymierających typów ludzkości. O, tam jakaś chłopka. Tu para staroświeckich inteligentów.

To wszystko? Trudno oprzeć się wrażeniu, że nazbyt uboga zda się fauna tej menażerii. Czyż nie powinny się tam pojawić, obok figur przebrzmiałych, także te z zagwarantowaną przyszłością? Choćby cudowne dziecko polskiej reżyserii teatralnej z kamerką w ręku, dorysowujące wąsy wawelskim królom, ewentualnie mocujące patriotyczne hasła na bramach obozów koncentracyjnych. Koniecznie w otoczeniu grona wielbicieli równie sponiewieranych opresyjnością tradycji i historii lub głęboko przejętych zarysowanym tu odnowicielskim, polityczno-historiozoficznym dyskursem.

W takiej przestrzeni nie sposób się zindywidualizować, skarżył się po "Balladynie", a przed "PKP" Krzysztof Garbaczewski. Jak to nie? Osiągnięty poziom zindywidualizowanej refleksji niewystarczająco satysfakcjonuje?

Jacek Sieradzki
Odra
21 maja 2013

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...