Orfeusz na manowcach

"Orfeusz i Eurydyka" - reż: Mariusz Treliński - Teatr Wielki - Opera Narodowa w Warszawie

Eurydyka popełnia samobójstwo, a Orfeusz próbuje rozliczyć się z poczucia winy. Mariusz Treliński powraca na deski Teatru Wielkiego-Opery Narodowej. W kostiumie rewolucjonisty.

Przestronny apartament. W wystroju dominują szkło, aluminium, szlachetne odmiany drewna. Na podłodze leżą wciąż nierozpakowane kartony, laptop, na centralnym miejscu stoi pozostawione w nieładzie łoże. Cisza, słychać nerwowe kroki, kobieta głośno chwyta powietrze. W czerwonej sukni wygląda pięknie i smutno. Bo czeka. Na stole położyła śnieżnobiały obrus, dwa kieliszki, butelkę wina, świecznik. Nagle coś w niej pęka, rozbija kieliszek i podcina sobie żyły odłamkami szkła. Dopiero teraz brzmią pierwsze frazy uwertury. Jeszcze tylko kilkadziesiąt tabletek, które dopełnią samobójczy rytuał, i Eurydyka zgaśnie na rękach spóźnionego kochanka. 

Początkowe minuty najnowszej inscenizacji "Orfeusza i Eurydyki" Christopha Willibalda Glucka wskazują klucz, który do dzieła odnalazł Mariusz Treliński. Komunikat jest jasny: ma być dosłownie, realistycznie, blisko życia. I inaczej niż w libretcie Raniero de Calzabigiego. Minął już etap estetyzowania dzieła operowego, tłumaczenia partytury kolorowymi kadrami, dbałości o plastyczną formę, trzymania się muzycznego tekstu, a przy okazji snucia filozoficznych refleksji. Teraz liczy się dramaturgiczny konkret, dostosowanie archetypicznych treści do wrażliwości współczesnego (młodego) odbiorcy, umożliwienie identyfikacji widza z postaciami na scenie, a więc reinterpretacja oryginalnej historii. Za wszelką cenę. 

Dlatego według Trelińskiego "Orfeusz i Eurydyka" jest aktualną, powracającą przez wieki opowieścią o kryzysie małżeńskich relacji, o kobiecej rozpaczy z powodu odrzucenia (zdrady?) i męskim egoizmie. Nade wszystko jednak w dramacie trackiego śpiewaka chce widzieć reżyser próbę zmierzenia się z dojmującym poczuciem winy oraz mozolne i bolesne przepracowanie traumy po stracie umiłowanej, pogodzenie się z tragedią. Bo życie przecież toczy się dalej, choć pamiętać trzeba. Dla Orfeusza piekłem więc nie będzie mityczny Hades, upiorne zaświaty, lecz uporczywie powracająca wizja samobójstwa Eurydyki, broniące zaś dostępu do czeluści furie okażą się zwielokrotnionym obrazem oblicza ukochanej, zniekształconego przez nękające bohatera wyrzuty sumienia. Ostateczne rozliczenie z przeszłością nastąpi z kolei przed monitorem komputera, na którym najpewniej Orfeusz pisze natchnione literackie frazy, podszeptywane przez Eurydykę. Również Amor nie przypomina korpulentnego figlarza, ale lolitkowatą panią listonosz, która oprócz tajemniczej wiadomości, przynosi mężczyźnie urnę z prochami żony, skacząc przy tym, jakby grała na podwórku w gumę... 

Pięć długich lat czekał Mariusz Treliński na możliwość wystawienia "Orfeusza i Eurydyki". Kilkakrotnie zmieniały się miejsca premiery, korygowano listę wykonawców, poza tym życie zawodowe polskiego reżysera w ostatnich latach pełne było zwrotów akcji, które kazały plany weryfikować. Nic więc dziwnego, że do dzieła wystawionego w grudniu zeszłego roku w Bratysławie, teraz w Warszawie, artysta ma stosunek osobisty, a czas przygotowań wykorzystał pracowicie. Solennie studiował partyturę (i wykreślił trochę nut), gruntownie przepracował (i zmienił) libretto, obudował orficki mit - organicznie przecież związany z operowym gatunkiem - literackimi odniesieniami (ach, ten Miłosz!). Powstał więc spektakl gruntownie przemyślany i koncepcyjnie spójny, przejrzysty i komunikatywny. Także dlatego, że aby uwiarygodnić swój pomysł na "Orfeusza", reżyser odrzucił szczęśliwe zakończenie Glucka i powtórzył w finale chóralny lament z I aktu. I nawet gdyby tę interwencję w strukturę dzieła przełknąć, okazało się, że to środki pozorne. Inscenizacja bowiem jest dyskusyjnie daleka od oryginału, bezpardonowo obdarta z magii i baśniowej aury, dojmująco emocjonalnie chłodna, a także niezwykle dosłowna i miejscami banalna. Do tego jeszcze pozbawiona przestrzeni dla odmiennej interpretacji, marginesu na stawianie pytań, pustego miejsca na zapisanie wątpliwości, tak potrzebnych w wartościowym teatrze. 

Ale grzechem Mariusza Trelińskiego nie było bynajmniej tylko ulepienie z antycznej materii nowych bohaterów, wprzęgnięcie ich w odmienne od niegdysiejszych konflikty, porzucenie mitycznych symboli, jednoznaczne dopisanie kontekstu, co zresztą na scenie dramatycznej nie miałoby szans na obronę przez wzgląd na jednowymiarowość koncepcji. To zabieg częsty i jeśli zastosowany sensownie, łatwy do zaakceptowania. W warszawskiej produkcji najbardziej raził ogromny rozziew między dramaturgią muzyki a dynamiką teatralnego gestu (a raczej częściej jej braku), nieznośnej nieprzystawalności ekspresji dźwiękowej do pełnej dystansu i wstrzemięźliwości akcji scenicznej. Owo pęknięcie w warstwach operowego dzieła - nigdy wcześniej u Trelińskiego niewystępujące, wszak to bodaj najbardziej umuzykalniony z rodzimych reżyserów operowych - wypadało szczególnie groteskowo, gdy pogodne frazy Glucka, niemal taneczne, bezpretensjonalnie sielankowe (chociażby w akcie II), kontrapunktowane były niemrawo odgrywaną rozpaczą protagonistów. 

Być może Treliński nie przekonał do autorskiej wizji orfickiego mitu solistów, bo wykonywali swoje partie bez przekonania, jakby od niechcenia. Wyjątkiem temperamentna sprzeczka z furiami, w której Adamowi Szerszeniowi nagle zaczęło zależeć i polski baryton zaśpiewał fragment z prawdziwą pasją. Poza tym jednak był ledwie poprawny, śpiewający emisją elegancką, ale aktorsko wypadł mało wiarygodnie. Był znudzony, nie zasmucony. Całkiem dobrze za to w roli Eurydyki sprawdziła się Joanna Woś, która zachwyciła niezwykle muzykalnie prowadzoną frazą w akcie finalnym. Artystka dostarczyła jedynego wzruszenia tego wieczoru. 

W obu tych fragmentach rewelacyjnie sprawdziła się orkiestra pod batutą Łukasza Borowicza. To zasługa dobrze dobranych temp przez młodego kapelmistrza, który w operowym kanale coraz śmielej sobie radzi. Niestety, w większości zespół narodowej sceny grał bezbarwnie i letnio, a i wpadki z nierównym kończeniem fraz zdarzały się często. Świetnie za to brzmiał chór, przynajmniej na początku. Śpiewacy realizowali partię starannie, dźwiękiem nasyconym. Gdyby tylko jeszcze męskie głosy nie wybijały się na pozycje solistyczne w ogniwie środkowym, satysfakcja z pracy chórmistrza Bogdana Goli byłaby pełna. 

Mariusz Treliński w książce programowej wyznał, że dzieło Glucka przywróciło mu wiarę w operę. "To jest strasznie trudny gatunek - mówił. - Nieustannie zmierzający na manowce. Wszyscy zapominają, o czym w ogóle są opery". Warto o tych słowach pamiętać...»

Daniel Cichy
Tygodnik Powszechny
4 czerwca 2009

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...