Orzeł z dziobem bociana

"Trans-Atlantyk" - Jarosław Tumidajski - Wrocławski Teatr Współczesny

Dariusz Maj, aktor grający Gonzala, wychodzi na scenę półnagi. Ma tylko szare, przezroczyste rajtuzy na nogach. Gonzalo jest homoseksualistą, pederastą czy jak kto woli - gejem. Argentyńscy znajomi mówią o nim: puto - męska dziwka. Idzie powoli w rytm muzyki, która z każdym taktem narasta, staje się coraz głośniejsza, natarczywa. Gonzalo wyciąga ramiona. Ramiona to skrzydła, a on udaje samolot

Gonzalo-samolot zniża się do lądowania, przechyla to na jeden, to na drugi bok. Wypatruje ziemi. Opadając, zawadza skrzydłem o nieistniejące na scenie drzewo. Lewa ręka zwisa bezwładnie. Teraz wszystko następuje bardzo szybko. Gonzalo broni się przed katastrofą, ale jest już za późno. Wali się na deski i zastyga w konwulsjach. Muzyka cichnie.

Publiczność zaczyna szeptać, wyraźnie podzielona na dwie grupy. Ktoś wystawia język, jakby miał za chwilę zwymiotować. Ktoś inny kiwa głową, ze zrozumieniem dla alegorii w sztuce, nawet gdyby miała być przykra. Dla jednych zbyt daleko idąca prowokacja, dla innych w sam raz tyle, żeby otrząsnąć się z narodowych egzaltacji i spojrzeć na siebie racjonalnie.

O tym spektaklu już krążą legendy, mimo że wrocławski Teatr Współczesny wystawia go dopiero od listopada. Bilety do końca stycznia dawno wykupione. Niektórzy przychodzą drugi, trzeci raz. "Trans-Atlantyk" Gombrowicza zawsze prowokował, ale jeszcze nigdy tak boleśnie. Katastrofa smoleńska pierwszy raz po 10 kwietnia 2010 roku została wykorzystana w sztuce jako motyw dyskusji o nas samych, o przeżywaniu żałoby, narodowej martyrologii i politykach wykorzystujących tragedię jako instrument politycznej konfrontacji.

Już sam program, niewielka książeczka rozdawana przed spektaklem, to małe dzieło sztuki prowokujące do myślenia. Na okładce krwistoczerwony orzeł z dziobem bociana, wyrwanymi skrzydłami, pazurami zawieszonymi na cienkich nitkach, jak w teatrze marionetek. I dwa teksty filozofów\' o przeciwstawnych światopoglądach. Oba opublikowane tuż po smoleńskiej tragedii.

TRANS-ATLANTYK SMOLEŃSKI

Marcin Misiura - Ignacy zabijający bociana szokuje. Polski teatr znów zaczyna mówić o rzeczach ważnych.

Tomasz Terlikowski, publicysta prawicowy, 16 kwietnia 2010 roku pisał tak: "Ta tragedia jest wyraźnym przypomnieniem, że nie będzie nam dane bycie normalnym narodem, który może żyć w świętym spokoju, że od nas Pan Bóg wymaga co jakiś czas daniny krwi (czasem boleśnie absurdalnej) z najlepszych synów".

Dwa dni później Agata Bielik-Robson, związana z lewicową "Krytyką Polityczną", odpowiadała: "Bóg według Terlikowskiego dał Polsce kolejny znak, będący jednocześnie ostrzeżeniem: jeśli nadal Polacy, mój naród wybrany będzie się zadawać z tą bezbożną zachodnią zgnilizną i porzuci misję ponownej ewangelizacji świata, to mnie popamięta. Tragedia pod Smoleńskiem to tylko pierwszy z sygnałów czekającej nas apokalipsy (...). Niech umarli grzebią swoich umarłych - Polacy tymczasem wybrali życie".

Polski mesjanizm narodowy, według którego każda nowa ofiara uświęca jeszcze dobitniej już uświęconych swoją historią Polaków, przeciwstawiony jest tu racjonalnej ocenie rzeczywistości. Nawracanie do kultu śmierci i pogardy dla życia jest dawno opisanym przez medycynę, freudowskim kompleksem ojca. Bez miłości ojca - obojętnie, czy jest nim prezydent ginący w Smoleńsku, czy Bóg Ojciec, który nas ciężko doświadcza - część Polaków staje w poczuciu bezradności. A jedyną odpowiedzią na to, co się stało, jest przekonanie, że to nie przypadek, że musiało się tak stać i będzie stawało w przyszłości, bo taki jest nasz, Polaków los.

Jarosław Tumidajski, młody, trzydziestoletni reżyser "Trans-Atlantyku" przekonuje, że wcale nie musi tak być. Właściwie mówi podobnie jak Gombrowicz, który 60 lat temu w przedmowie do jednego z pierwszych wydań powieści pisał: "Byliśmy, my Polacy, cząstkami tworu za słabego, aby żyć naprawdę, dość silnego jednak, aby upierać się przy życiu (...). Naród nie tylko was paraliżował, lecz ponadto zmuszał, abyście ten paraliż akceptowali jako skarb najwyższy i rzucał was na kolana przed tym właśnie, co was osłabiało i paczyło. Polacy! Polacy! Musicie kochać własny niedorozwój - oto klęska. Potem zaś bytem świadkiem, jak na naszym entuzjazmie, zachwycie, uwielbieniu zajechaliśmy - któryż to już raz w historii? - w katastrofę. I, co ważniejsze, przyjęliśmy katastrofę bez zdziwienia, jak gdyby ona się nam należała i jak gdyby na dnie duszy pokutowała w nas - jednak i pomimo wszystko - świadomość własnej niezdolności do sprostania światu".

Na scenie wygląda to tak: Gombrowicz, grany przez Jakuba Kamieńskiego, jednego z najciekawszych aktorów młodego pokolenia, przypływa do Buenos Aires na pokładzie polskiego transatlantyku Chrobry. Jest sierpień 1939 roku. Przypływa i zostaje. Jak w powieści. I jak wżyciu, bo Gombrowicz pisarz miał już nigdy nie wrócić do kraju.

Przedwojenna Argentyna to Polska 2010 roku. Na scenie kukły bocianów. Aktorzy wykrzykują: "Tu jest Polska, tu jest Polska". Ktoś podnosi dwa palce do góry w geście zwycięstwa, ktoś inny wyciąga portret Gombrowicza, drze na strzępy, rzuca na deski. Grający podchodzą, spluwają. Butami wcierają ślinę w podłogę. Część widowni klaszcze, część próbuje wychodzić z teatru.

Jednak wszyscy zostają, bo aktorzy ogłaszają minutę ciszy. Niektórzy wstają, inni siedzą. Grający, oprócz Gonzala, ustawiają się w ciasnej grupie, zaczynają podskakiwać, deklamując znany z gejowskich manifestacji motyw: "Kto nie skacze, jest pedałem". W tej prowokowanej przez aktorów psychodramie publiczność sama zaczyna odgrywać role. Jest podzielona. Gombrowicz-Kamieński próbuje wciągnąć widzów w dyskusję o Polsce. Zadaje pytania, podstawiając mikrofon, jak w telewizyjnym talk-show. Starszy mężczyzna siedzący w drugim rzędzie wstaje i mówi głośno, że nie rozumie, nie wie, o co tu chodzi. Za chwilę cała sala zaczyna szeptać, bo Gonzalo wnosi na scenę plastikowe czaszki. Każda ma dziurę w potylicy. Wiadomo, że chodzi o Katyń. Któryś z aktorów wkłada palec w czaszkę, inny całuje wystające z czaszki zęby. Jeszcze fragment wiersza Zbigniewa Herberta "Przesłanie Pana Cogito" i krakowiak odtańczony na scenie. Koniec. Część widowni wstaje i klaszcze. Część siedzi nieruchomo. Po spektaklu widzowie i autorzy spektaklu przenoszą się do teatralnej kawiarni. Jeszcze nie wychodzą, rozmawiają.

Ewa Krupa, widz: - Nasze narodowe wady zawsze były drażliwym tematem. Wyczuwam nutę zakłamania, powierzchownej pobożności, gdy kala się patriotyczne uczucia. Słyszę takie głosy: "Jak to, nie wzrusza cię ta tragedia? Przecież zginęła elita, największa katastrofa na świecie. Cały świat na nas patrzy". Nie ma wojen, trzęsień ziemi, głodu, jesteśmy my, najnieszczęśliwsi obywatele na Ziemi. Tylko do nas przylatują bociany, by leżeć na kupie gnoju. Nam się należy od Niemców, od Ruskich. Za nasze męczeństwo, za nasze uwielbienie dla symboli narodowych, dla nic niewnoszących bohaterskich czynów. Nasze upiory, którymi chcemy nakarmić nasze dzieci. Nasza arogancja i buta. To uwielbienie dla przeszłości, mitologizowanie pseudobohaterów. To nadęcie patriotyczne, które towarzyszy naszym dzieciom od przedszkola. Jakim jesteś Polakiem, skoro tego nie akceptujesz? A jeszcze, co gorsza o tym głośno mówisz. Możesz sobie myśleć jak chcesz, ale nie wypowiadaj tego, bo grzeszysz. Wszystko to gówno, gówno, gówno, mówiąc językiem Gombrowicza.

Marek Joński, widz: - Rzygać mi się chce, jak patrzę na wykorzystanie symboli w tak zwanej sztuce. Im większa prowokacja, tym według autora lepiej. Są jakieś granice. Smoleńsk, Katyń - to symbole, których nikt uczciwy nie powinien wykorzystywać. Ani w polityce, ani w teatrze. Mam w d... takich artystów, co mnie obrażają.

Jarosław Tumidajski, reżyser "Trans-Atlantyku": - Ten spektakl to wyraz mojej złości na polską rzeczywistość i na polski teatr - dwie przestrzenie pustej dyskusji. Poziom publicznej debaty, na każdy temat, jest skandalicznie niski. Z tej irytacji zrodził się mój "Trans-Atlantyk". Nie myślałem o tym przedstawieniu jako o prowokacji. Po prostu powiedziałem to, co miałem do powiedzenia. Starałem się zawrzeć w przedstawieniu atmosferę narastającej po 10 kwietnia paranoi. Chciałem, by widzowie nie zwalniali samych siebie z krytycznego myślenia, by pozwalali sobie na złość, by aktywnie sprzeciwiali się coraz powszechniejszej głupocie. Bo Polska to, niestety, coraz głupszy kraj.

Na scenie zostają wszystkie rekwizyty. Jutro kolejny spektakl. Są kukły bocianów, pieniek z siekierą (na tym pieńku jutro znów aktor odrąbie bocianowi głowę), katyńskie czaszki osadzone na długich prętach, kolorowy ołtarzyk, jak ten na Krakowskim Przedmieściu tuż po katastrofie. I kilkanaście świec. Teraz już pogaszonych, bo w teatrze są deski. Bardzo łatwo spowodować pożar.

Dariusz Wilczak
Newsweek Polska
19 stycznia 2011

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...