Oszczędność intelektualna

"Skąpiec" - reż. Ewelina Marciniak - Teatr Polski im. Hieronima Konieczki w Bydgoszczy

Ewelina Marciniak wystawiła Molierowskiego Skąpca w adaptacji Michała Buszewicza w naiwny i rozczarowujący sposób. Polski teatr nie może się doczekać tak mocnej pokoleniowej zmiany, jaką dali w latach dziewięćdziesiątych Piotr Cieplak, Grzegorz Jarzyna i Krzysztof Warlikowski.

Dlatego środowisko dyrektorskie i recenzenckie prześladuje syndrom poszukiwania i odkrywania nowych, młodych talentów. Każdy chce być Kolumbem, choćby na kredyt przyszłości, która, wcześniej czy później, ziści marzenia i nadzieje na oryginalną teatralną osobowość. Osobą przodującą w takich rankingach jest Ewelina Marciniak, której kolejne premiery przybliżają oczekiwany przełom i przeistoczenie się młodej zdolnej - w dojrzałą reżyserkę stabilizującą repertuar polskich scen.

Marciniak wyreżyserowała w Bielsku-Białej Nowe Wyzwolenie Witkacego (główna nagroda Koszalińskich Konfrontacji Młodych, czyli "debiut roku 2011") i opartą na opowiadaniu Gombrowicza Zbrodnię z premedytacją, która rok później, do spółki z Nieskończoną historią Pałygi w reżyserii Cieplaka, wygrała Konkurs na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej. Na koszalińskiej scenie z powodzeniem wystawiła Kobietę z przeszłości Schimmelpfenniga z udziałem Katarzyny Zawadzkiej ze Starego Teatru. Głośne też stały się jej Amatorki wg Jelinek z gdańskiego Wybrzeża, które gościły na wielu festiwalach, w tym krakowskiej Boskiej Komedii w grudniu 2013.

Oczekiwania związane ze Skąpcem były duże, również dlatego, że młoda reżyserka wzięła na warsztat utwór klasycznego autora, ostentacyjnie pomijanego przez młode pokolenie. Przed premierą Marciniak zaostrzyła apetyty, zapowiadając niekonwencjonalne odczytanie tekstu, które odwraca dotychczasowy porządek interpretacji. Nie tyle Harpagon miał być negatywną postacią, co nienasycone - życia, miłości, seksu i pieniędzy - młode pokolenie. W powodzeniu takiego odczytania miała dopomóc nowa adaptacja klasycznego utworu stworzona przez stale współpracującego z Eweliną Marciniak dramaturga Michała Buszewicza.

Spektakl jest z pewnością nową jakością w dorobku reżyserki, zwłaszcza jeśli chodzi o sposób budowania przestrzeni teatralnej, współtworzonej przez scenografkę i autorkę kostiumów Katarzynę Borkowską. Publiczność wypełnia boczne części sceny, zostawiając pomiędzy sobą - pośrodku - miejsce na wybieg dla aktorów, którzy mają mieć bliski kontakt z widzami. Sala pozostaje pusta, zaś perspektywę sceny wieńczy rodzaj świeckiego ołtarza - półki z motywami francuskich lilii. Wzór niewinności jest mocno pokalany, przetworzony jaskrawo i przypomina popartowe portrety Andy'ego Warhola. W naturalny sposób materiał przechodzi w kostiumy zasiadających na półce aktorów. Początkowa bierność czyni z nich współczesną instalację, ożywającą pod koniec spektaklu.

Usytuowanie widzów w bliskości aktorów ma swoje niebagatelne znaczenie, zwłaszcza przy dużej frywolności i bezpruderyjności pierwszych scen. Oglądamy Elizę (Julia Wyszyńska), córkę Harpagona, która w ujęciu Buszewicza nie jest biedną ofiarą skąpego ojca, tylko młodą hedonistką, a wręcz seksoholiczką spółkującą ze swoim ukochanym Walerym (Piotr Stramowski). Jesteśmy świadkami niezwykle dynamicznej gimnastyki. To różne formy kamasutry po francusku, w której ciała splatają się jak w prawdziwym porno. Od dosłowności i różowego klimatu chronią aktorów wyłącznie koronkowe kostiumy, które podkreślają barokowe wyuzdanie i libertyński charakter spektaklu.

Miłość Kleanta (Maciej Pesta), syna Harpagona, nie może się ziścić, bo na przeszkodzie stoi brak zgody ojca na małżeństwo oraz niezwykle ważny w przedstawieniu deficyt gotówki. Marciniak pokazuje świat, w którym bez kasy nie można nic - normalnie żyć i spełniać swoich miłosnych marzeń. Tak przynajmniej myślą bohaterowie, którzy dla uczucia nie chcą wyrzec się luksusu. Są więc na równi uzależnieni od seksu i pieniędzy.

Dobrze obrazuje to Strzałka (Marcin Zawodziński), który w tekście Buszewicza jest sługą Harpagona. Odziany wyłącznie w slipy, w pocie czoła pedałuje na stacjonarnym rowerze, który pełni funkcję dynama zasilającego żarówkę. Strzałka jest przykuty do pedałów. Gdy robi choćby chwilową przerwę, światło gaśnie - rowerzysta daje widomy znak swojego lenistwa. Michał Buszewicz nie bał się wpisać relacji pracownik - pracodawca w realia dzisiejszych umów śmieciowych. Strzałka jest zatrudniony przez Harpagona właśnie w ten sposób i nie ma co liczyć na litość. Harpagon mówi mu, jak każdy szanujący się liberał, by walczył o swoje życie i wziął los we własne ręce. Jednocześnie tworzy takie warunki życia, że łaskawa propozycja staje się pracą ponad siły. Tego rodzaju wolność gospodarcza - to niewolnictwo!

Strzałka, chcąc realizować swoje pokrętne interesy, musi znaleźć w pracy zastępcę - osobę równie naiwną jak on, godzącą się na wyzysk. Marciniak uruchamia wtedy grę z widzami. Strzałka szuka na widowni kogoś, kto będzie za niego pracował za bezdurno. Na premierze znalazł do tej roli niezwykle miłą i życzliwą studentkę. Niewykluczone, że zatrudniono ją na umowie śmieciowej i jest jej po prostu wszystko jedno. Pobiera za to niewielkie wynagrodzenie. Nie ma żadnych perspektyw. Nie buntuje się.

Bliski kontakt z publicznością wykorzystuje również swatka Frozyna. W tej roli wyraża się idea dzisiejszego egoizmu i umiłowania swojego ciała, nieustającego konkursu piękności. Frozyna to kokietka, która uwodzi, by zaspokoić głód komplementów, a być może własne niedostatki i niespełnienia. W agresywny sposób podrywa mężczyzn na widowni, zaczepia mężów nawet w towarzystwie żon. Pcha się na kolana, nie mając przecież bardziej dalekosiężnych planów. To tylko gwiazda na festiwalu własnych kaprysów.

Harpagon nie jest w bydgoskim spektaklu postacią karykaturalną ani farsową. Grający go Mirosław Guzowski to mężczyzna w sile wieku. Musi się użerać z nastawionym konsumencko do świata synem, mocno zadłużonym rozpustnikiem, który nie zrobił nic, żeby urządzić sobie przyszłość, znaleźć pracę i uniezależnić się. Wegetuje na majątku ojca, ten zaś pilnuje kasy jak oka w głowie. Syn nie jest ani zbytnio lojalny, ani kochający. Nie miałby problemu, gdyby ojciec zmarł, bo to otworzyłoby drogę do dziedziczenia majątku. Co więcej, syn zadłuża się akonto spodziewanego spadku, nie unikając pożyczania pieniędzy od lichwiarzy. A że robi to przez pośredników - okazuje się, że miał zrobić interes ze swoim ojcem, który lichwą się nie brzydził.

Ludzki rys miała nadać Harpagonowi miłość do młodszej kobiety. Na pewno uwiarygodnia odmłodzoną Molierowską postać. Sprawia, że nie oglądamy kolejnej wersji Szkoły żon - tylko mężczyznę w sile wieku, który chce korzystać z życia i swoich ciężko zarobionych pieniędzy. Ani mu w głowie dzielić się nimi z synem utracjuszem. Trudno jednak zrozumieć, co miała na myśli reżyserka, mówiąc, że Harpagon jest postacią pozytywną. Jego stosunek do rzekomo kochanej kobiety jest żywcem przeniesiony z relacji pan - niewolnik. Harpagon traktuje narzeczoną jak przedmiot. To ozdoba do kożucha, bo Harpagon jest chamem.

Joanna Drozda, znana między innymi z Factory 2 Krystiana Lupy, zagrała najważniejszą rolę w spektaklu. Z początku siedzi jak trusia na widowni, lekko postarzona, tuż obok konającej starej matki. Opakowana jest w przezroczystą koronkę, co ma podkreślić jej atrakcyjność, ale atuty zobaczymy dopiero w późniejszych scenach, gdy przychodzi do Harpagona. Swatka jest bezwzględna. Prowadzi dziewczynę jak niewolnika na targ. Rozbiera ją, eksponując wszystkie wdzięki. Ma ona być lalką w rękach Harpagona. Drozda gra odważnie, mocno, bez pruderii, występując nago, ale reżyseria tych scen jest naiwna. Przede wszystkim operowanie ruchem aktorów wpisuje się w cyrkowo zrealizowany zamysł reżyserki. Nienaturalne podskoki aktorki na szezlongu Harpagona sprawiają jednak, że duch zabawy ulatuje i zostaje tylko nieporadność przechodząca w pretensjonalność.

W najsłabszych momentach praca reżyserki przypomina dziecięce zabawy z lalkami - spontaniczne, ale niepogłębione namysłem. Widać, że tworzenie spektaklu sprawiało Marciniak przyjemność, osobiście jednak jej nie czułem. Można było też odnieść wrażenie, że choć w scenach spółkowania chce dokonać ważnego dla siebie przekroczenia - wyważa przecież dawno już otwarte drzwi. Żal mi też było aktorów, którzy angażują się bez ograniczeń w zadania na pograniczu intymności - a chyba nie warto było. Kilkuminutowe, mechaniczne symulowanie stosunku seksualnego w teatrze, który nie ma pornograficznych ambicji, jest najzwyczajniej w świecie do niczego niepotrzebne. Razi tylko dosłownością.

Ciekawa rzecz wyniknęła na marginesie reżyserskich działań. Aktorzy zgodzili się grać erotyczne sytuacje, zaś widzowie szczerzą zęby do każdej propozycji reżyserki, nie mając absolutnie swojego zdania lub cienia asertywności. Wygląda na to, że publiczność podporządkowuje się zasadom telewizyjnych talent show, gdzie robi się wszystko, co każą, albo jeszcze więcej. Chodzi o to, by zaprezentować się jako osoba otwarta. Tymczasem jeśli nie chce się uczestniczyć w cyrku - trzeba odmówić bycia klownem.

Jacek Cieślak
Teatr - pismo
26 marca 2014

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia