Oszukać śmierć

Rozmowa z Markiem Weissem

- Coraz rzadziej wychodzę z teatru, w teatrze już prawie mieszkam. Kiedy muszę wyjść na dworzec czy do sklepu, jestem lekko skonfundowany. Czuję wysoki stopień alienacji. Opera jest dziwaczna, jest dziedziną ludzi wyalienowanych. To nie są normalni ludzie, my wszyscy, w operze, nie jesteśmy normalnymi ludźmi - mówi Marek Weiss, reżyser, dyrektor Opery Bałtyckiej w Gdańsku.

Piotr Wyszomirski: Pisze pan o "Tosce": "Zanim pozostawię Bałtycką w rękach nowej dyrekcji, przywrócę ten tytuł gdańskiej scenie" - czyżby żegnał się pan z Gdańskiem i Operą Bałtycką?

Marek Weiss: W czerwcu 2016 kończę drugą kadencję i nie zamierzam startować w konkursie, który z pewnością będzie rozpisany. Będę jednak reżyserować i kto wie, może nadejdzie propozycja z Gdańska, do którego zawsze będę chętnie wracać. Tym bardziej, że za dwa lata będą już jeździć szybkie pociągi (uśmiech).

Dlaczego pan nie chce kandydować na kolejną kadencję? Z reguły dyrektorzy chcą jak najdłużej kierować instytucjami, najchętniej do bezpiecznej emerytury...

- Być może, ale uważam, że teatr autorski, oparty na bardzo wyrazistej koncepcji, z silnym liderem i podporządkowanym mu zespołem, po pewnym czasie wyczerpuje swoją żywotność i kreatywność. Mniej więcej siedem lat to optymalny okres prowadzenia zespołu, potem idea się wypala. Potwierdzają to przykłady z całego świata. Ja także czuję, że w tej formule i przy tym instrumentarium, jakim dysponuję, więcej powiedzieć się nie da i czas na zamknięcie etapu. Bardzo poważnie traktuję swoją pracę reżyserską. Czasami zdarzało się dyrektorowanie, ale nie to było najważniejsze.

Są tak zwani zawodowi dyrektorzy, którzy z powodzeniem potrafią prowadzić teatry przez wiele lat, wprowadzają różne gatunki, zapraszają wielu realizatorów, ale w "mojej" Bałtyckiej jest inaczej. Warto, żeby po tym okresie bardzo zdecydowanego, apodyktycznego wręcz prowadzenia teatru, do Gdańska przyszedł ktoś nowy, z inną koncepcją. Poza tym przekwalifikowuję się: coraz mniej reżyseruję, coraz więcej piszę...

Wchodzi pan w okres mentorski?

- Absolutnie nie. Im jestem starszy, tym mniej wiem.

"Tosca" jako jedna z ostatnich realizacji nieco zaskakuje. Chyba najpełniej, śledząc manifestacje artystyczne i poglądy, jakie pan wyraża w odważnych i niebanalnych wypowiedziach, mógłby się pan wyrazić w kolejnej inscenizacji "Don Giovanniego".

- Tak, to prawda, ale "Tosca" jest wyjątkowa. Mieści się w jednym z najważniejszych dla mnie i kultury europejskiej tematów, jakim jest rola i pozycja kobiety. I choć jest to pomnikowy przykład opery werystycznej, osadzonej w bardzo konkretnym czasie i miejscu, nawiązującej do wydarzeń historycznych, to przede wszystkim jest ponadczasowa i dlatego nie zamierzam się ograniczać do weryzmu. Nie zgadzam się, że powinniśmy być niewolnikami partytury, dla mnie najważniejszy w operze jest teatr, możliwość osobistej wypowiedzi, uwolnionej z ograniczeń szczegółu.

Do weryzmu można podejść różnie. Tak jak na przykład w słynnej, multimedialnej realizacji z 1992 roku, która transmitowana na żywo na "cały świat", rozgrywała się w autentycznych, rzymskich wnętrzach.

- Podobnie było w plenerowej "Tosce" we Wrocławiu. Jednak mnie inscenizacja Briana Large'a z P.Domingo i R.Raimondim rozczarowała. Umiejscowienie orkiestry w innym miejscu sprawiało, że całość odbierało się jako sztuczną, przekombinowaną. Artyści nie byli przez to wiarygodni.

Teatr jest konkretną, staroświecką formułą, która najlepiej sprawdza się na tradycyjnej scenie. Akustycznie i jako rodzaj magicznego miejsca, z tą "śmieszną, staroświecką" kurtyną, która się podnosi i zaczyna się odsłaniać jakaś tajemnica - ja to bardzo lubię...

A nie sądzi pan, że teatr to bardziej wspólnota niż miejsce?

- Teatr to oczywiście wspólnota, ale budowana w odpowiednich warunkach. To zorganizowanie takiej przestrzeni i wywołanie takiego napięcia, by widzowie przeżyli wstrząs, jaki w teatrze powinno się przeżywać. To ma być rodzaj katharsis - wiem, że jest to już zbanalizowane określenie, którym się wszyscy posługują, ale ten zwrot nie jest banałem, w momencie kiedy gdzieś tam w ciemnościach spektaklu ktoś doznaje prawdziwego wstrząsu. To bezcenne, niemożliwe w innego rodzaju sztuce, emocje.

"Tosca" to pańska 96. inscenizacja. Najczęściej wystawiał pan "Nabucco" i "Aidę" (po 10 razy), "Toskę" dopiero po raz trzeci (wcześniej: 1996 i 1999) - dlaczego tak rzadko?

- Żeby zrobić "Toskę", trzeba mieć wykonawców: konkretnych ludzi, z którymi można i warto to zrobić. Nie wystarczy tylko, że ktoś to może zaśpiewać.

"Tosca" jest także o odwadze i deklaratywności. Wśród kierujących instytucjami kultury, a na pewno teatru w naszym regionie, jest pan jedynym, który prowadzi regularnie swój blog, ma pan felieton w "Ruchu Muzycznym" i własną stronę internetową. Skąd ta potrzeba zabierania głosu i deklaratywności, tak rzadka, jak się okazuje, w naszym regionie?

- Może z dawnych czasów? Byliśmy wychowywani w poczuciu, że artysta musi się także wypowiadać na tematy społeczne, polityczne, brać udział w dysputach moralnych. Potrzebna była aktywność pozaestetyczna. Poza tym, to chyba także kwestia temperamentu. Trochę piszę, wydałem już dwie książki, za chwilę wyjdzie trzecia, potem czwarta. Wokół nas dzieje się tak dużo i tak szybko, że potrzebne są głosy osób starszych, które bronią dawnych wartości. Obserwuję Polskę także poprzez swoje dorosłe dzieci i widzę, jak wiele osób potrzebuje jakiegoś paradygmatu, punktu odniesienia - nie mówię o autorytetach, bo tych już nie ma i nie będzie.

Nie czuje się pan staroświecko w tym świecie, który zrelatywizował już wszystko?

- Oczywiście, że czuję się, ale w tym przypadku to określenie nie ma dla mnie zabarwienia pejoratywnego. Opera to bardzo luksusowy przybytek, w którym w dodatku nie wszystko się wszystkim podoba. To perła kultury, latarnia morska oświetlająca drogę do wartości, które nie są relatywizowane. Bez opery nie będzie wartości ponadczasowych. Dlatego reżyseruję opery i jestem staroświecki.

Ale wyszedł pan z Becketta. Kiedy nastąpiła inicjacja operowa? Dla mnie przez wiele lat opera była jak golf - synonim absurdu świata, w którym żyjemy.

- Pierwsze podejścia do rodzimych produkcji, jeszcze jako widza, były druzgocące. I kiedy już dałem za wygraną, Robert Satanowski wysłał mnie do Londynu, do National Opera na "Rusałkę" Antonina Dvořáka w reżyserii Davida Pountneya i scenografii Stefana Lazaridisa. Wtedy po raz pierwszy uwierzyłem, że teatr może być połączony z muzyką poważną w taki sposób, że nie śmieszy, że jest piękny, patetyczny i ma sens. Potem takich spektakli widziałem jeszcze wiele, mam nadzieję, że i mnie udało się kilka takich zrobić. Najbliższe mojemu sercu są te z Opery Bałtyckiej. Tutaj, będąc pierwszy raz u siebie i robiąc to, co chcę i uważam za słuszne, udało mi się doprowadzić do tego, że zobaczyłem to, co słyszałem...

Na pewno "Salome"...

- Tak, również "Ariadna na Naxos", "Eugeniusz Oniegin", "Don Giovanni", a ostatnio "Cosi fan tutte".

Pańskie prywatne sądy o najpopularniejszych kompozytorach:

Mozart

- Największy. Potrafił jak nikt połączyć wzniosłość z codzienną wulgarnością. Nie we wszystkich utworach, ale na pewno w tych, które powstały we współpracy z librecistą Da Ponte.

Verdi

- Długowieczny, przez co... nierówny. Obok dzieł genialnych miewał utwory słabsze. Najwyżej cenię "Don Carlosa", którego zresztą do tej pory nie udało mi się zrobić, a zawsze chciałem.

Rossini

- Autor arcydzieła, czyli "Cyrulika sewilskiego" i niczego poza tym, choć utworów popełnił wiele.

Bizet

- Geniusz, który nie przeżył rozdźwięku pomiędzy poczuciem, że naprawdę robi coś nadzwyczajnego i brakiem na to reakcji ze strony otoczenia.

Puccini

- Nierówny, pisał na zamówienie, stąd różne rzeczy, ale kilka jego arcydzieł nie ma sobie równych.

Wagner

- Mam z nim problem. Są rzeczy, które mnie w nim odpychają, których nie mogę mu darować i są rzeczy genialne. Może po prostu nie dorosłem do jego geniuszu?

Jak odważny, nieskromny i kontrowersyjny Marek Weiss przedstawi wątek religijny i mroczną stronę kościoła, którą uosabia Scarpia?

- Dla mnie jest to głównie opowieść o odwiecznym podziale między mężczyzną a kobietą, który dotyczy odbioru i stosunku do śmierci. Kobieta zawsze broni życia, dziecka, kochanka, potem rodziców - tak czuje jej organizm, tak jest zaprogramowana. Mężczyzna igra ze śmiercią, jest wojownikiem, w jego hierarchii życie wyprzedzone jest często przez inne wartości: honor, ojczyznę czy rodzinę. Kobieta chce oszukać śmierć i bardzo wiele kobiet wierzy, że to się uda. Kobiety są od początku fanatycznymi wyznawczyniami religii chrześcijańskiej, szczególnie rzymsko-katolickiej, w której jest połączenie nieśmiertelnego syna z nieśmiertelną w pewnym sensie matką. Jeżeli uwierzymy, że da się śmierć przebłagać, lub oszukać, to zrozumiemy Toskę, która uważa, że wystarczy coś podpisać, na coś się zgodzić i uda się ocalić życie. Scarpia jest Panem śmierci, jej urzędnikiem i dysponentem. Jak Himmler opanował do granic doskonałości wykorzystywanie śmierci do osiągania celu. To nie rzeźnik, ale pragmatyk, wręcz analityk i rzeczoznawca. Chciałem pokazać Scarpię w kontrze do wielu interpretacji, w których ten strażnik państwa kościelnego jest pokazywany jako lowelas, starzejący się erotoman - tak między innymi zapisała się ta postać dzięki wyrazistym kreacjom Ruggero Raimondiego. Mój Scarpia będzie inny, będzie człowiekiem straszliwym, będzie uosobieniem zła.

"Tosca" to symboliczna opowieść o tym, jak kobieta chce oszukać śmierć. I gdy to się jej nie udaje, gdy stwierdza, że śmierć wygrała, bo śmierć zawsze wygrywa, Tosca poddaje się, uznaje wyższość śmierci w grze, w której kobiecie wydawało się, że jest wiele dróg prowadzących do zwycięstwa. Taką postacią symboliczną jest dla mnie również Maria Magdalena. To ciekawe, że często była przestawiana z czaszką, kontemplująca śmierć, co kłóciło się z jej stereotypowymi przedstawieniami, jej fizyczną bujnością, erotyzmem i kobiecością. Ta bliskość życia i śmierci tworzy zaskakującą syntezę kobiecości.

Kłania się "Kod Leonarda da Vinci", święta krew, a ostatnio potwierdzenie autentyczności tzw. "Ewangelii żony Jezusa"...

- Tak, oczywiście. Stąd się biorą właśnie mitotwórcze opowieści przypisujące Marii Magdalenie niezwykłe wydarzenia i właściwości. Sam dałem się porwać tym opowieściom, odwiedziłem Rennes-le-Château i wydaje mi się co najmniej dziwne, że prawowierny Żyd, jakim był Jezus, nie miał żony. W tamtych czasach zdrowy mężczyzna, który nie miał żony, był traktowany jak odszczepieniec lub kaleka. Giacomo Puccini był wolnomularzem, Cavaradossi maluje Marię Magdalenę i tak dalej... Ale zostawiając ten wątek na inną okazję, bo moja inscenizacja nie jest polemiką z dogmatyką rzymsko-katolicką, niewątpliwie Maria Magdalena skupia w "Tosce" uwagę poszukiwacza sensów i kontekstów. Kobieta, która walczy ze śmiercią, robi wszystko, by smak życia trwał jak najdłużej i jak najdłużej był słodki... To jest piękne, to jest coś, co podziwiam w kobietach. Jestem przekonany, że nastał czas na mitologizowanie kobiety. Powinniśmy mówić ich językiem, bo nasz, męski, doprowadzi świat do zagłady. Przestaniemy istnieć, gdy nie wytworzymy wszechobowiązujących zasad poszanowania drugiego człowieka i opieki nad słabszymi.

Stoi pan niezmiennie na straży niezrelatywizowanych wartości...

- Tak.

Nieprzypadkowo pytałem pana wcześniej o deklaratywność i odwagę artysty, bo "Tosca" należy do niewielu utworów operowych, których nie tylko bohaterami są artyści (śpiewaczka i malarz), ale do tego są odważni, opowiadają się po jednej ze stron, ryzykują.

- Tak, to ważny wątek, szczególnie gdy zestawimy Toskę i Cavaradossiego w opozycji do zakrystiana i Scarpii. "Mój" Cavaradossi tworzy na scenie syntezę Marii Magdaleny z wielu znanych wizerunków, jak wielu artystów na własną rękę poszukuje metafizyki w religii. To szczególnie ważne w katolicyzmie, w którym wierni są wyposażani przez kościół w "pakiet metafizyczny", czyli zbiór regułek i formułek z nadrzędnym zakazem myślenia. Inaczej było w krajach, przez które przeszła reformacja - tam odbyła się ogólnonarodowa dyskusja, tam się czyta Biblię, tam dogmaty zostały poddane wiwisekcji, przez co wiara stała się inna, może głębsza, bardziej świadoma, choć przecież nadal pozostaje wielką zagadką. Nasz katolicyzm spowodował, że religię przyjmujemy, jak dzieci przyjmują nauki rodziców: nie garb się, siedź grzecznie, nie zadawaj pytań, tak ma być. To bardzo rzutuje na naszą mentalność, na kulturę i jej odruchy, które często są przesadne, bo presja społeczna była tak duża, że powodowała efekt sprężyny. Stąd mamy wieszanie genitaliów na krzyżu, czy darcie Biblii na koncertach. Takie akty odbieram nie jako głupie gesty pustych osób, ale próbę dyskusji z czymś, co było zawsze niepodważalne. Kościół aż się prosi o gwałtowną reformację i mam nadzieję, że to go uratuje. Oczywiście, jeśli się jej podda.

Szanse upatruje pan w działalności papieża Franciszka?

- Nie jestem specjalnym fanem nowego papieża, bo podchodzę z dystansem do przekazów medialnych na temat papieży z zasady - obawiam się po prostu manipulacji. Swoją wiarę w naprawę kościoła upatruję w ruchach oddolnych, w setkach, tysiącach młodych, pełnych pasji, niezdeprawowanych księży, którzy wiedzą, że z wiernymi trzeba rozmawiać otwarcie i na każdy temat, nawet jeśli w tej działalności zostaną posądzeni o herezję.

Oprócz Marii Magdaleny wyraźny jest wątek Marii. Czy między tymi dwoma wzorcami rozpięty jest obraz kobiety w "Tosce"?

- Mówiąc w skrócie - tak. Interpretacje tego są różne, a ja nie chciałbym ujednoznaczniać mojej, by nie odebrać widzom, a także sobie, przyjemności w dekodowaniu przekazu. Tak jak w innych moich interpretacjach tak i tutaj staram się iść tropem poetyckich skojarzeń, nie do końca w sposób oczywisty tłumaczących się i to nie dlatego, że mętność jest bezpieczniejsza niż otwarte mówienie, ale dlatego, że tak jak w poezji, pewnych rzeczy nie da się powiedzieć wprost. A kiedy mówimy o takiej opozycji jak Maria i Maria Magdalena, to jest to temat rzeka i to nie dla rozważań estetyzujących, ale do dyskusji o sprawach zasadniczych. Mimo zmian na świecie i wszechogarniającego relatywizmu, ciągle najważniejszym pytaniem, na które musi sobie w sposób dojrzały, z konsekwencjami, odpowiedzieć każdy myślący człowiek, jest pytanie o istnienie Boga. Świadoma, odważna i otwarta rozmowa na ten temat jest jak zdrój, jak lekarstwo dla tego społeczeństwa, które wszystko zamiata pod dywan. Ta rozmowa potrzebna jest także sztuce.

Znowu jest pan staroświecki, przecież główny nurt współczesnej sztuki mówi, krzyczy wręcz, że Boga nie ma. Bóg wraz z człowiekiem umarli w Oświęcimiu, zostały tylko rozpacz i strach przed podjęciem ostatecznej decyzji - tak zwana ambitna sztuka nie pozostawia złudzeń. Nie czuje się pan Don Kichotem, głosząc takie niemodne hasła?

Jest nas wielu (uśmiech).

Słuchając pana dochodzę do wniosku, że opera jest dla panem schronieniem...

- Też. To taka wyspa Prospera, zamknięty świat, w którym ma się poczucie, że to, co za oknem, to nie moje. Coraz rzadziej wychodzę z teatru, w teatrze już prawie mieszkam. Kiedy muszę wyjść na dworzec czy do sklepu, jestem lekko skonfundowany. Czuję wysoki stopień alienacji. Opera jest dziwaczna, jest dziedziną ludzi wyalienowanych. To nie są normalni ludzie, my wszyscy, w operze, nie jesteśmy normalnymi ludźmi.

Co do jednego nie ma wątpliwości: najpiękniej umiera się przy arii operowej. Jaką arię pan sobie zażyczy podczas pogrzebu?

- Wiem, jak będzie na moim pogrzebie. Odwołają przedstawienia w kilku operach, przyjadą autobusami chóry z różnych miast i zaśpiewają mi wszyscy razem "Va Pensiero". Jeżeli się to uda, to będę szczęśliwy po śmierci.

A dlaczego ta pieśń z "Nabucco"?

- Bo to jest taka piękna pieśń, którą wszyscy potrafią zaśpiewać i jest w repertuarach wszystkich chórów.

Dziękuję za rozmowę.

- Dziękuję.

Piotr Wyszomirski
Gazeta Świętojańska
24 maja 2014
Portrety
Marek Weiss

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...