Pamięć mistrza

„Doktor Faul", według opowiadania Kazimierza Brandysa „Obrona Grenady" - reż. Jerzy Gruza - Teatr Telewizji

Natknąłem się swego czasu w internecie na informację, która mnie mocno podekscytowała, dla mnie sensacyjną. Według niej, 23 lipca 1956 roku wyemitowano, w raczkującej wtedy telewizji, więc na żywo, w ramach również raczkującego Teatru Telewizji, przedstawienie pod tytułem „Doktor Faul", według opowiadania Kazimierza Brandysa „Obrona Grenady". Wyreżyserował je, zgodnie z informacją, Jerzy Gruza. Sensacyjność tej informacji polegała na połączeniu dwóch składników: czasu historycznego emisji i tematyki przedstawienia - pisze Tomasz Miłkowski w Trybunie.

Utwór Brandysa należy do nurtu tzw. literatury obrachunkowej, dotykającej - najogólniej rzecz ujmując - postaw ludzkich w okresie stalinizmu, kwestii wierności, zdrady, odwagi, tchórzostwa, prawdy i kłamstwa, oczywiście głównie w wymiarze życia politycznego i społecznego.

„Obrona Grenady" opowiada o grupie młodych ludzi teatru, prowadzących swoją autorską i amatorską scenę, poddawanych presji, manipulacji, „kuszeniu" przez ważnego, wysoko postawionego działacza partyjnego, inteligentnego i nieco demonicznego, skrytego w utworze pod mianem doktora Faula. Zgodnie z dość powszechną opinią, Brandys sportretował pod tym „kryptonimem" czołowego działacza najwyższych władz PZPR, często uważanego za drugą osobę po Bolesławie Bierucie, Jakuba Bermana. Sensacja polegała jednak nie na książkowej publikacji tego opowiadania, ale na tym, że - jeśli uwierzyć znalezionej informacji - przygotowanie i emisja tego przedstawienia odbyła się między dramatycznymi wydarzeniami czerwca 1956 w Poznaniu, a tzw. Polskim Październikiem tegoż samego roku. Na dodatek, Jakub Berman, choć jego pozycja na szczytach władzy była już zachwiana, to wciąż na niej trwał.

Do tego dochodził osobny czynnik w postaci poziomu technologicznego ówczesnej telewizji - medium pionierskiego, w powijakach, na niskim, prymitywnym poziomie technicznym, emitowanej na malutkich czarno-białych ekranikach do nielicznych abonentów. Ożywiony wspomnianą ekscytacją-sensacją, prawie natychmiast zadzwoniłem do reżysera Gruzy w nadziei na jakąś relację wspomnieniową z. tej realizacji. Interesowało mnie jak do niej doszło, „kto za nią stał" politycznie, kto dokonał opracowania tekstu, kto przygotował jakąś ilustrację muzyczną czy scenografię, kto zagrał w przedstawieniu. No i jak to się stało, że podobną realizację powierzono tak młodemu twórcy, jako że Gruza miał w 1956 roku 24 lata. Fakty z tym związane mogły się ułożyć w nader frapującą historyjkę z polityką tle. Na frapujące wspomnienie liczyłem tym bardziej, że Jerzy Gruza, poza tym, że był wybitnym reżyserem, był także utalentowanym pisarzem, kapitalnym i niebywale dowcipnym gawędziarzem, autorem kilku tomów arcyzabawnych, przepysznych anegdotycznych wspomnień, głównie z życia świata artystycznego w PRL, istną kopalnia pamiątkowych anegdot. Dlatego byłem naprawdę zdumiony i rozczarowany, gdy usłyszałem w słuchawce: „Ja coś takiego robiłem? Nic takiego nie pamiętam, zupełnie nic", a moje próby pobudzenia pamięci mojego rozmówcy na nic się zdały. Oh, gdyby pamiętał choć nazwisko jednego aktora, jednego realizatora, który być może jeszcze żyje, może byłby to dla mnie obiecujący ślad.... Ale nie. Gruza kategorycznie powtórzył, że nie tylko „nic, ale to zupełnie nic nie pamięta" z tego przedstawienia, ale nawet nie pamięta, czy takie przedstawienie w ogóle powstało. Nic, całkowita luka, pustka w pamięci, czarna dziura. Sprawa przedstawienia „Doktor Faul", z braku jakiegokolwiek, najdrobniejszego nawet tropu, pozostała więc dla mnie nieprzeniknioną tajemnicą. Minęło dobrych kilka lat i w czerwcu 2018 roku spotkałem Jerzego Gruzę na pogrzebie Romana Kłosowskiego w roli jednego z mówców nad trumną w domu przedpogrzebowym na Powązkach tzw. Wojskowych. Stojąc za pulpitem, Gruza snuł ze swadą frapujące funeralne wspomnienia o zmarłym koledze, okraszając je zabawnymi i zabawnie opowiadanymi anegdotami, udowadniając tym samym, że nawet pogrzebowa mowa może być wesoła. Zagadnąłem go na cmentarzu, zamieniliśmy kilka słów, a ja, trochę jakby z głupia frant, ni stąd ni zowąd, zadałem mu tu to samo pytanie o przedstawienie „Doktor Faul", które postawiłem mu przed laty, by sprawdzić, czy sobie przypadkiem nie przypomniał. Ale nic z tego. Nic sobie nie przypomniał. No cóż, kapryśna bywa pamięć ludzka.

Prababka Stefania

Pewnego dnia uzmysłowiłem sobie, że zmarła przed ponad półwiekiem moja prababka Stefania Bielińska urodziła się w roku 1878, czyli roku w którym zaczyna się akcja „Lalki" Bolesława Prusa, moje dotychczasowe pojęcie czasu wywróciło się na nice. Od wczesnej młodości czy nawet od dzieciństwa wyobrażałem sobie, że akcja „Lalki" - wtedy mi obojętnej, a od lat jednej z moich ulubionych lektur - rozgrywa się w jakiejś zamierzchłej, archaicznej, pradawnej epoce niewiele mniej odległej w czasie niż egipska akcja „Faraona". Gdy jednak uzmysłowiłem sobie, że ową urodzoną w 1878 roku prababkę znałem osobiście, towarzysząc jako dziecka mojej babce w odwiedzinach u niej przy peryferyjnej ulicy Wesołej w Lublinie, że ta zgrzybiała, skurczona, pomarszczona, bezzębna staruszka czasem dotykała mnie - czego nie lubiłem - i czasem zwracała na mnie uwagę, czego także nie lubiłem, bo bałem się jej zgrzybiałego wizerunku. Moja konstatacja nie pozostała samotną. Z lubością zacząłem do daty urodzenia mojej prababki przymierzać historyczne daty. Oto była rówieśniczką Stanisława Brzozowskiego, urodziła się w roku powstania „Wielkiego Proletaryatu", zaledwie 57 lat po śmierci Napoleona, 48 lat po wybuchu Powstania Listopadowego, 30 lat po Wiośnie Ludów, 15 lat po wybuchu Powstania Styczniowego, 23 lata po śmierci Adama Mickiewicza, w roku śmierci Andrzeja Towiańskiego, 7 lat po upadku Komuny Paryskiej, trzy lata po śmierci Piotra Wysockiego, rok po śmierci Aleksandra Wielopolskiego i że była o 8 lat młodsza od Lenina, o 2 lata młodsza od Mussoliniego i 11 lat starsza od Hitlera. I że - co najważniejsze, urodziła się - 37 lat po śmierci Bertranda Barere de Vieuzac (1841), ostatniego członka robespierrowskiego, tzw. wielkiego Komitetu Ocalenia Publicznego. Miała dziewięć lat, gdy zmarł Józef Ignacy Kraszewski. Jak bliskie jest tchnienie starej historii, tak na pozór odległej.

Z Anouilhem w Paryżu

Gdy u schyłku sierpnia 1981 roku leciałem do Paryża, leciałem tam jako do miasta Wielkiej Rewolucji Francuskiej i trzech muszkieterów, do miasta całkowicie zmitologizowanego. Współczesny kształt i konotacje miasta nie były mi wtedy w głowie. Jednak po wielu latach, gdy bogatszy o wiedzę i doświadczenia własne ustawiłem tamtą podróż (opisaną skądinąd w „Matce Boskiej w Paryżu") na osi czasu, swojego i historycznego, uświadomiłem sobie, że zahaczyłem tamtymi odwiedzinami o samą, samiusieńką końcówkę legendarnego „vieux Paris". To był Paryż jeszcze z resztkami dawnej elegancji, pachnący kawą, owocami i dobrym tytoniem, a nie wionący odorami arabskiej gastronomii, co prawda już pełen ludności czarno i śniadoskórej, ale żyjącej jeszcze w ramach wyznaczonych przez cywilizację francuską, nie rozpełzłej w dzisiejszy nieokiełznany sposób w postać anarchicznej „Arabii Francuskiej". Definicję mojego pierwszego Paryża podważały co prawda wyczytywane tu i ówdzie uwagi typu, że „vieux Paris" skończył się latem 1914 roku i w już w latach 20-tych pozostało po nim tylko senne wspomnienie, ale pomimo tak mocnego dictum postanowiłem nie poddać się walkowerem.

Z pomocą przyszedł mi fakt, że w tym samym czasie, gdy przybyłem do Paryża, jego mieszkańcem i to jeszcze przez sześć następnych lat był Jean Anouilh. Ten urodzony w 1910 roku słynny dramaturg, którego sztuki miały ogromne wzięcie w teatrach na całym świecie, kojarzył mi się z jakąś staromodną paryskością, z Paryżem przedwojennych teatrów, kabaretów i kawiarń, a przez tematykę swoich utworów związany - ułudnie rzecz jasna - bardziej jakby z XIX aniżeli XX wiekiem. Doprawdy, Paryż, w którego jednym z mieszkań, obok którego być może nieświadome przechodziłem, siedział w świetle lampy autor „Skowronka". Otarłem się o Paryż czasów Anouilha! (Marcel Carne)

Zwierz Alpuhary '61

Czuję miętę do mowy wysokiej. Traktuję ją z dystansem, kpię sobie z niej, ale nie ukrywam, że lubię jej brzmienie. Są w tym echa romantyczne. Zaczęło się to w moim głębokim dzieciństwie, a było to tak. Jako bodaj czteroletni wtedy, przedszkolny jeszcze dzieciak pojechałem z rodzicami do Lubniewic na Ziemi Lubuskiej. Mieszkaliśmy w przedwojennym domu wczasowym prowadzonym przez socjalistyczny Fundusz Wczasów Pracowniczych. Na posiłki (dla mnie, kilkuletniego niejadka, to była tortura) chodziliśmy do jakiegoś pałacu z neogotyckimi wnętrzami, które robiły na mnie silne wrażenie „historyczne" i niemal baśniowe. Pewnego dnia zorganizowano dla dzieci wczasowiczów konkurs recytatorski. Byłem dzieckiem chorobliwie wręcz nieśmiałym, które z powodu tej nieśmiałości unikało nawet tzw. „choinek" w zakładzie pracy, czyli „kinderbali" z wręczaniem dzieciom przez „Mikołaja" paczek ze słodyczami. Dlatego, gdy ojciec zakomunikował mi że wystąpię publicznie z recytacją wiersza, którego mnie nauczy przyprawił mnie o dziką, monstrualną panikę, o „bojaźń i drżenie". Ojciec był jednak człowiekiem, że „odmówienie" mu nie wchodziło w rachubę. Nie będę udawał, że fotograficznie odtwarzam bieg zdarzeń. Musiałem jednak nauczyć się tekstu do recytacji. Była to tzw. „Pieśń Alpuhary" z „Konrada Wallenroda" Adama Mickiewicza. Nie muszę chyba dodawać, że jako cztero czy pięciolatek nie miałem zielonego pojęcia co to wszystko było i tejże poezji nauczyłem się mechanicznie, poza świadomością.

Nadszedł dzień konkursu. Nie był to „wieczór poetycki". Blado pamiętam, że raczej przedpołudnie. Blado też pamiętam publiczność składającą się z rodziców posadowionych na krzesłach bodajże w stołówce. Blado pamiętam wysokie, neogotyckie sklepienie sali. Z recytacji moich poprzedników pamiętam blado, że były to tzw. wierszyki dziecięce. W konkrecie zapamiętałem tylko recytację mojej bezpośredniej poprzedniczki, blond-dziewczynki, który dygnęła i wyrecytowała: „W pokoiczku na stoliczku, stało mleczko i jajeczko, przyszedł kotek, wypił mleczko, a ogonkiem stłukł jajeczko". Przyszła kolej na mnie. Nie pamiętam, czy mówiłem do mikrofonu, chyba nie. W każdym razie, ten malutki blondynek z loczkiem, czyli ja przemówił do widowni w te słowa: „Już w gruzach leżą Maurów posady, naród ich dźwiga żelaza, bronią się jeszcze twierdze Grenady, ale w Grenadzie zaraza, broni się jeszcze z wież Alpuhary, Almanzor z garstką rycerzy, Hiszpan pod miastem zatknął sztandary, jutro do szturmu uderzy. O wschodzie słońca ryknęły spiże, rwą się okopy, mur wali, już z minaretów błysnęły krzyże, Hiszpanie zamku dostali".

Daruję wam cytowanie całego „zwierza", ale z usteczek filigranowego czteroletniego blondynka z loczkiem popłynęły ku widowni między innymi i takie słowa: „A wtem pobladnął, usta wykrzywił, blade, zsiniałe miał lice, śmiechem okropnym usta wykrzywił, krwią mu nabiegły źrenice. Patrzcie, o giaury, jam siny, blady, zgadnijcie czyim ja posłem, jam was oszukał, jestem z Grenady, ja wam zarazę przyniosłem, pocałowaniem wszczepiłem w duszę jad, co was będzie pożerać, pójdźcie i patrzcie na me katusze, wy tak musicie umierać".
I dziwicie się, że od tego czasu zasmakowałem w mocnym tonie w literaturze i sztuce?

Tomasz Miłkowski
Dziennik Trybuna
18 lipca 2020
Portrety
Jerzy Gruza

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...