Pamiętnik z podwodnej podróży

"Bella Figura" - reż. Grzegorz Wiśniewski - Teatr Wybrzeże w Gdańsku

"Bella Figura" Yasmina Reza i Grzegorz Wiśniewski pokazują powierzchowność i małość ludzkiej egzystencji. Gdański spektakl stoi kreacjami Katarzyny Figury i Agaty Bykowskiej.

Teatr Wybrzeże zdobył prawa do polskiej prapremiery sztuki "Bella Figura" Yasminy Rezy, bo zobowiązał się, że na scenie stanie prawdziwy samochód, a nie tylko atrapa. Teatr słowa dotrzymał: kabriolet - w modnym teraz granatowym kolorze - jest jak żywy. Kto nie dowierza, tego Michał Jaros, grający Borisa Amette'a, przekona, przekręcając w pewnym momencie kluczyk w stacyjce: silnik warczy, z rury wydechowej wydobywają się spaliny, charakterystyczna woń roznosi się po widowni. Różne już bywały werystyczne pomysły w teatrze. Ten akurat robi spore wrażenie.

Dlaczego autorce tak zależało na tym efekcie? "Bella Figura" ma być tekstem, który niejako dotyka rzeczywistości, który nie jest teatrem, tylko "samym życiem"? W niemałym stopniu tak rzeczywiście jest: Reza tworzy kilkanaście scen, układających się w sekwencję chaotycznych zdarzeń, z których pierwsze zaczyna się w pół słowa, a ostatnie nie jest żadną dramatyczną, teatralną puentą. Jak w życiu? Jak w życiu.

Kabrioletem Boris zabrał na schadzkę swoją kochankę Andreę (Agata Bykowska). Ponieważ Andrea ma już trochę dosyć spotkań jedynie dla szybkiego seksu, Boris proponuje jej przedtem szybką romantyczną kolację. Pechowo wygadał się jednak, że restaurację poleciła mu jego żona. Żadna kobieta by czegoś takiego nie przełknęła. Ich rozmowa, rwąca się, przeskakująca z tematu na temat, jest jak dialog głuchego ze ślepym. Każde z nich ma zupełnie inne potrzeby: on chce tylko seksu, i to już; ona - bliskości, na dłużej. W taki sposób dialogowali ze sobą już pewnie dziesiątki razy, co reżyser Grzegorz Wiśniewski sugeruje, zapętlając te same frazy. Do tego jeszcze Jaros i Bykowska są nagrywani przez kamerę umieszczoną w kabriolecie, a projektor rzuca ich ruchome obrazy na umieszczoną w tle kurtynę. Realni aktorzy krążą w ten sposób wśród swoich odbić, raz dalej, raz bliżej, czasem w dziwnym powiększeniu albo pomniejszeniu, jak księżyce bez własnych planet.

Przejście od wstępu do zasadniczej akcji jest tak zaskakujące, że widz może się przez minutę czy dwie czuć zdezorientowany. Gdy już ruszyli z parkingu, Boris tak się spieszył, że przed restauracją potrącił swoim kabrioletem, na szczęście niegroźnie, Yvonne Blum (Katarzyna Figura), jak się wkrótce okazuje - matkę Erica (Jakub Nosiadek), który jest partnerem Francoise (Katarzyna Dałek), ta zaś - serdeczną przyjaciółką Patricii, żony Borisa. Stopień skomplikowania wzajemnych relacji w tej przypadkowo (jak to w życiu) wytworzonej sytuacji jest więc niemały. Rozmowy, jakie zaczyna toczyć piątka bohaterów, swoim biegiem niczym się specjalnie nie różnią od wcześniejszego dialogu Borisa i Andrei: wiele tu powierzchowności, bezładu, przede wszystkim zaś czujemy, że pod powierzchnią słów kryją się całkiem inne potrzeby, myśli i emocje.

Ten drugi, ukryty plan unaocznia się najdosłowniej, gdy raptem z głębi scenografii wysuwa się, z rumorem, wywracając krzesła i stoły, wymalowana na złoty kolor wielka restauracyjna toaleta, z umywalkami i wucetem, miejsce kolejnych spotkań bohaterów. Miejsce nieprzypadkowe, bo Wiśniewskiemu zależy na pokazaniu, że negliż bohaterów jego przedstawienia jest całkowity. Wprowadza nawet sceny damskiego sikania i podcierania, a także scenę kopulacji (bo zgłodniały seksu Boris oczywiście dopiął swego), co prawda za kotarką, ale całkiem werystycznie inscenizowaną. Ta wewnętrzna, prawdziwa strona bohaterów i ich wzajemnych relacji, to wszystko, co się przed nami odsłania, to ponura rzeczywistość, ciemne piwnice, a nie złote toalety. Andrea tak naprawdę nienawidzi swojego kochanka, Yvonne jest lekomanką, Erie korpodraniem, Francoise najchętniej całe to towarzystwo, przede wszystkim zaś teściową, której wyprawiają z Erikiem urodzinowe przyjęcie, posłałaby do diabła. Jest obco, wrogo, daleko. Jak to możliwe, że ci ludzie egzystują jednak razem, w tak toksycznych relacjach?

Logika "Bella Figura" jest zatem w swoim rozwoju dość podobna do Boga mordu, najbardziej znanej sztuki francuskiej dramatopisarki. Najpierw powierzchnia ludzkich związków, a potem powolne zanurzanie się w to, co w człowieku i pomiędzy bohaterami jest przejawem mrocznej ludzkiej natury. Tyle że w "Bella Figura" w tej podwodnej podróży osiadamy jakby na innym dnie. Tym razem nie chodzi o pokazanie, że ukrywamy w sobie ciemne siły, które sprawiają, że zawsze gotowi jesteśmy skoczyć drugiemu człowiekowi do gardła. Dramatem tej sztuki jest inny, nieusuwalny aspekt "samego życia": to, że każde pojedyncze ludzkie istnienie okazuje się tak rozpaczliwie małe. "To wszystko jest takie małe, śmieszne, obrzydliwe" - jak mówi Andrea, gdy dociera do niej, że Boris tchórzliwie wyparł się przed Francoise bliższej relacji z nią. Istotnie - co tutaj wydarza się godnego wydarzenia się? Metaforą wszystkich tych spraw są chmary dokuczliwych komarów, o których często się rozprawia, i rechoczące w jakimś stawku żaby. Taką metaforą jest też osobisty notes Yvonne, który wpadł jej do wucetu (co też znamienne), ale Andrei udało się go stamtąd wydobyć. Co zapisywała Yvonne w swoim sekretnym, systematycznie prowadzonym pamiętniczku? Co odkrywamy na intymnym dnie ludzkiej duszy? "Sen... śmiać się... Prontal plus X". Ot, cała głębia tejże duszy...

Sztuka wydaje się jakby skrojona dla Grzegorza Wiśniewskiego, który jest przecież mistrzem podobnych narracji. Jakiś czas temu wyreżyserował w Wybrzeżu "Kto się boi Virginii Woolf?", wybitny spektakl, gdzie stopniowo zanurzaliśmy się w różne paskudztwa ludzkiej duszy i ludzkich relacji. Robiło się coraz duszniej, straszniej, obrzydliwiej. W "Bella Figura" inna jest jednak przestrzeń, nie tak ciasna, klaustrofobiczna. Przeciwnie: Mirosław Kaczmarek wykorzystuje całą scenę, co pozwala łatwo zmieniać plany (tak jak w skądinąd imponującej scenie "wjazdu" złotej toalety z głębi sceny), z drugiej jednak strony - wprowadza pomiędzy aktorów dystans, który trudno jest zapełnić gęstniejącą atmosferą. Takiej logiki - gęstnienia dramaturgii - reżyserowi, o ile rzeczywiście miał podobny plan, nie udało się zbudować. Dramaturgia rwie się, rozpada, kulminuje w jednych scenach, by potem opaść w kolejnych.

Udział w tym mają też aktorzy. Zapewne tekst Rezy nie zawsze daje pole do popisu, rola Erica jest na przykład dość jednowymiarowa. Jednak bywają też inne powody: Katarzyna Dałek nie może się zdecydować, jakiego charakteru postacią jest grana przez nią Francoise, a Michał Jaros gra nieco zblazowanego i cynicznego macho, jakim był już w Teatrze Wybrzeże nieraz. Te niedostatki rekompensuje jednak niezwykły aktorski duet Katarzyny Figury i Agaty Bykowskiej.

Tak jak "Bella Figura" wydaje się skrojona na miarę dla Wiśniewskiego, tak rola Yvonne sprawia wrażenie napisanej specjalnie dla Figury. Roztrzepana, nieco infantylna i histeryczna, lekko zdziwaczała, a przy tym wszystkim kryjąca gdzieś w sercu pokłady dobra - czy po wyliczeniu tych cech Yvonne nie pojawia się nam w wyobraźni właśnie Figura? To tej aktorce spektakl zawdzięcza dwa mocne akcenty. Pierwszym jest monolog o nieuchronnym starzeniu się i niedołężnieniu, czyli rzeczach, które ludzkiemu życiu nadają, przynajmniej w jego finale, tragiczną dramaturgię. Figura wygłasza ten monolog jak gdyby od siebie, młodsi aktorzy przystają i zasłuchują się w jej słowach, tak jak i publiczność. A moment drugi to sceniczne karaoke do piosenki "Put a Spell on You" w wykonaniu Jeffa Becka. Nieco histeryczna i zdziwaczała starsza pani przemienia się raptem w kobietę śpiewającą z pasją i żarem o tęsknocie i miłości.

Także Agacie Bykowskiej Wiśniewski wyznaczył - jako jedynej poza Katarzyną Figurą - karaoke: "Spokój" Natalii Nykiel. Obie bohaterki łączy przede wszystkim niezgoda na bylejakość i marność życia, połączona z niemożnością przekroczenia tej bylejakości. Uciekają od tego, jedna w pigułki, druga w seks, ostatecznie przegrywają - bo w Yvonne możemy zobaczyć Andreę starszą o kilkadziesiąt lat - ale przynajmniej szarpią się z życiem, pragną, by zmieniło się w tytułowe "bella figura", w coś, co ma jakiś styl, jakiś wygląd, jakąś jakość.

Postaci grane przez Bykowską i Figurę jedno przy tym różni: Bykowska skupia naszą uwagę nie w pojedynczych scenach-fajerwerkach, tylko w konsekwentnej, świetnie poprowadzonej przez cały spektakl roli. Od początku do końca możemy widzieć w niej kogoś innego niż pozostali uczestnicy tej tragikomedii o niczym. W rozmowie finałowej, gdy spada kurtyna i na proscenium znów są tylko Boris, Andrea i kabriolet, jej inność staje się najbardziej widoczna. Otacza ich noc, wzeszły gwiazdy, które Borisa nic nie obchodzą, ale Andrea potrafi dostrzec wśród nich jedną spadającą. Dzięki temu spełni się jej marzenie o "bella figura"? Nie byłbym tak dobrej myśli i nie to chyba chce nam w samym finale reżyser zasugerować.

W owym finale wyjaśnia się rola otwartej zapadni, jakby wielkiej studni, która straszy niemal pośrodku sceny przez całe przedstawienie. Na pomoście obok zapadni didżej za konsoletą miksuje mocną, niekiedy aż wbijającą w fotel muzykę Filipa Kanieckiego. W finałowej scenie Agata Bykowska, niemal naga, staje na brzegu zapadni, a ta od środka, z głębi, rozświetla się złotawym światłem. Gdy tylko zdążymy pomyśleć, że Andrea rzuci się zaraz w dół, niczym zrozpaczona Halka w przepaść, włącza się ustawiona tam kamera, a przed naszymi oczami, na kurtynie, wyrasta wielki, rozświetlony obraz niemal nagiej Andrei. Swoiste ecce homo. Człowiek przez reżysera i aktorkę pokazany tak, że gotowi jesteśmy wybaczyć mu (czyli także sobie) całą jego bylejakość.

Jarosław Zalesiński
"Teatr"
9 lipca 2018

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia