Pasja bicia

rozmowa z Janem Peszkiem

"Ja jestem pasjonatem. Jak zaczynam czymś się zajmować, kończę to. Nie ma dla mnie taryfy ulgowej. Jestem aktorem intuicjonistą. Wielu ról nie przyjmuję, jeśli mi intuicja podpowiada, że nie warto, bo nie ma w tym ryzyka, które będzie dla mnie wyzwaniem. A Bruce Lee to jest wyzwanie. Choćby dlatego, że muszę pokonać swoje starzejące się ciało" - rozmowa z Janem Peszkiem przed premierą spektaklu "Wejście smoka. Trailer" w nowohuckiej Łaźni Nowej

Tadusz Nyczek: Jaśku, po co ci to?

Jan Peszek: Co?

No to. Ten cały Bruce Lee. Przecież to głupstwo jakieś.

Uwielbiam głupstwa. Zawsze szukałem sytuacji nietypowych, typowe śmiertelnie mnie nudziły. Przygotowała mnie do tego awangarda Schafferowska. To, co myśmy wtedy wyczyniali, dla wielu ludzi było głupstwem.

Co ty opowiadasz? To były błyskotliwe, dotykające bardzo poważnych spraw teksty i niesłychanie nowatorski teatr.

No tak, ale...

Od blisko 40 lat wciąż z wielkim powodzeniem grasz Schafferowski "Scenariusz dla nieistniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego" i nie powiesz mi, że to głupstwo. A ten Bruce Lee to głupstwo.

Cóż, świat zmierza do głupstwa.

I poważny artysta powinien zmierzać razem z nim?

Albo się jest aktorem reagującym na rzeczywistość, albo samemu udaje się głupka, udając, że wszystko jest w porządku.

Reagujesz na głupstwo głupstwem?

Nie. Głupstwo jest instrumentem. Jeśli mówisz o tekście Pakuły, o temacie, jakiego tam dotyka, to w istocie jest głupstwo, ale jako materia dowodowa, a nie jakość sztuki. Problemem "Bruce\'a Lee. Trailera" jest męskość. I wszystko to, co mężczyźni wyrabiają, żeby tej męskości dowieść. Kult ciała, cokolwiek kosztem kultu umysłu, doprowadził do sytuacji, w której mężczyźni zakładają fitness cluby i inne siłownie, żeby zaimponować najbardziej bezmyślną częścią swojego jestestwa, czyli mięśniami. Trudno o większe głupstwo. Nigdy nie rozumiałem kultu sztuk walki i niespecjalnie mnie to podnieca, co nie znaczy, że obok takiego fenomenu, jakim był Bruce Lee, mam przechodzić obojętnie. To jest ważna część kultury mojego świata, bo to był pierwszy na taką skalę bohater zwycięzca w popkulturze. No i ofiara, patrząc na to, jak skończył jako człowiek, nagle i niespodziewanie. Zgoda. To nie jest głupstwo. Ten problem. Bo tu przecież dodatkowo nie chodzi o samego Bruce\'a Lee, tylko o jego mit w dzisiejszej Polsce. Sztuka Pakuły obiera za temat casting do polskiego filmu o Brusie Lee, gdzie zgłaszają się różni wariaci i nieudacznicy zafascynowani tym małym smokiem.

Mówisz o kulcie męskości. Ale co to za odkrycie, skoro kult męskości jest w przyrodzie naturalny jak oddychanie? Samce zawsze wdzięczyły się do samic, strojąc pióra.

Oczywiście idzie o jakość tego szpanowania przed samicami. W takim, powiedzmy, wieku XIX kulturystów pokazywało się w cyrku za pieniądze, dzisiaj są bohaterami kultury Ciekawa ewolucja, co? Oczywiście masa kobiet na takie strojenie piór ochoczo reaguje, więc interes się nieźle kręci. Ale żeby wzmacniało to powagę świata, nie powiem.

Kiedyś mężczyźni imponowali kobietom, walcząc na szpady. Dziś Chuck Norris leje wroga, kopiąc go z półobrotu. W istocie niewielka różnica.

Może wtedy było niebezpieczniej? Bo dzisiejsze sztuki walki, a technik jest wiele, jednak nie mają na celu zabicia zawodnika albo przynajmniej połamania mu piszczeli. W filmach akcji trup ściele się gęsto. - Ale w filmach. W życiu to jest tylko technika. A ja się temu pilnie przyglądam, bo w najlepszych wykonaniach to jest doskonałe. Odpowiada przy tym moim naturalnym skłonnościom - żeby jak najlepiej wykonać swoją robotę. To, co robił Bruce Lee, było doskonałe. I była w tym nawet pewna filozofia. Chcę więc taki fenomen poznać, żeby móc później zająć wobec niego jakieś stanowisko. Powiedzmy więc, że to nie jest moja osobista sprawa, ale moja kolejna rola. Pomijając drobiazg, że w sztuce Pakuły ten mit męskości jest straszliwie sponiewierany. A porządnie zrobiona demitologizacja mitu to jest już poważna sprawa, jeśli ci o to chodzi. Pakuła we wszystkich swoich dramatach, którym bardzo sekunduję, właśnie takimi demitologizacjami się zajmuje, i to jest także powód, dla którego wziąłem udział w tym, jak powiadasz, głupstwie.

Domyślasz się, że to z mojej strony była tak jakby prowokacja?

Owszem, domyślam się.

No to podejdźmy do tego głupstwa-niegłupstwa trochę z innej strony. Co w takim właśnie przedsięwzięciu robi aktor Jan Peszek? Czyli jak się ma starszy, za przeproszeniem, pan do tego kulturysty o połowę lat przecież na filmach młodszego? Nie mówiąc o różnicy w sprawności fizycznej, również za przeproszeniem.

Ja sobie takich pytań nie zadawałem. Otrzymałem propozycję od reżysera Bartosza Szydłowskiego, przeczytałem tekst, wcale nie tak jednoznaczny i nie tylko ośmieszający mity kultury masowej, który od razu zaakceptowałem - i tyle. Pytasz, dlaczego ja. Nie oszukujmy się, oczywiście też zadałem sobie to pytanie. Ale gdyby to miał być młody, naprawdę świetnie wysportowany aktor, w dodatku znający sztuki walki, rzeczywistym bohaterem spektaklu stałby się zapewne Bruce Lee. A tu nie chodzi o Bruce\'a Lee, tylko o jego mit. A mity działają całkiem nieprzewidywalnie. Mogą się wcielić zarówno w szpanującego młodziana, jak i starszego, nieco łysiejącego pana. Albo w jakiegoś innego popaprańca, jak to jest w sztuce Pakuły. Ja - jako postać dramatyczna, a nie aktor Jan Peszek - przychodzę na casting przygotowany, tamten Chińczyk naprawdę mnie fascynuje. I w efekcie ten casting wygrywam. Więc jako Jan Peszek aktor nie zadaję sobie pytania, czy jestem na to za stary, czy nie. Moja postać chce być Bruce\'em Lee, więc będę dla niej Bruce\'em Lee.

A gdzie jest w tym choćby cień prawdopodobieństwa? Wyobrażasz sobie, że idziesz ulicą, widzisz afisz ogłaszający casting na film o Lee i mówisz: o, coś dla mnie! Przecież prędzej wzruszyłbyś ramionami: wariaci, chcą w Polsce kręcić o nim film. No i gdzie mnie do Bruce\'a Lee?

Ale na ten teatralno-filmowy casting nie przychodzi prywatny Jan Peszek! Mówiłem już, że sztuki walki niespecjalnie mnie fascynują. Jako ja rzeczywiście wzruszyłbym ramionami. Ale ja tu jestem wynajęty jako aktor do zagrania konkretnej postaci, którą autor z reżyserem widzą tak, a nie inaczej. A to zasadnicza różnica. Przecież prywatnie nie mam nic wspólnego na przykład z graną przez siebie postacią ojca, który w "Uroczystości" Jarzyny gwałcił swoje dzieci. Tak samo nie jestem estetycznym i etycznym anarchistą Gonzalem z "Trans-Atlantyku", którego parokrotnie grywałem.

Jaśku! Przecież dziecko widzi, że jest różnica. Tyle że tam są normalne role aktorskie, a tu jednak trochę inaczej trzeba się wykazać. Gdybyś grał Pszczółkę Maję, nie musiałbyś uczyć się latać. A Bruce Lee to twój bliźni, a lata właśnie jak Pszczółka Maja.

Ja jestem pasjonatem. Jak zaczynam czymś się zajmować, kończę to. Nie ma dla mnie taryfy ulgowej. Jestem aktorem intuicjonistą. Wielu ról nie przyjmuję, jeśli mi intuicja podpowiada, że nie warto, bo nie ma w tym ryzyka, które będzie dla mnie wyzwaniem. A Bruce Lee to jest wyzwanie. Choćby dlatego, że muszę pokonać swoje starzejące się ciało.

Legenda o tobie jako fanatyku sprawności fizycznej krąży w środowisku od lat. Nie grałbyś swojego "Scenariusza..." tak długo, gdyby było inaczej. Więc może ten Bruce Lee to faktycznie coś więcej niż tylko kolejna ciekawa rola.

Przepraszam, ale jak ktoś mówi coś takiego, niech się nie spodziewa, że zrobi to na mnie wrażenie. Trzymać ciało w jako takiej kondycji to jest mój zawodowy psi obowiązek i nie widzę w tym niczego nadzwyczajnego. A wracając do głównego tematu, powiedziałem, że jestem pasjonatem intuicjonistą. Kiedy dostałem sztukę Pakuły do czytania, na pierwszy rzut oka prawie nic z tego nie rozumiałem. Na dodatek sam Bruce Lee jako ten facet od bicia i łamania niespecjalnie mnie fascynował. Dopiero kiedy wszedłem głębiej w tę postać, zobaczyłem, jak jest naprawdę dramatyczna. Człowiek szamotał się, miał swoją filozofię życiową, w końcu zginął nie byle jak, tylko zamordowany przez chińską mafię, tak przynajmniej głosi legenda. Osobną sprawą było zetknięcie się z prawdziwą fizycznością tej roli. Trenuję na przykład pod okiem Roberta Karpińskiego, który przyjaźni się z Dianą, córką chrzestną Bruce\'a, i z Lindą, jego żyjącą żoną, a także z ludźmi ćwiczącymi niegdyś z samym Lee. On ma specjalny glejt na Europę Wschodnią na uczenie tego rodzaju sztuk walki, jakie uprawiał Bruce. Ja zresztą stoczę z nim walkę w spektaklu, oczywiście nieprawdziwą, choć i trochę prawdziwą, bo po to mnie uczy. Jego gościnny występ to taki bonus dla widowni. Gdybym kiedyś rozumowo podszedł do takiego zadania, czytając pierwszy raz sztukę, z miejsca machnąłbym ręką, żeby mi nie zawracać głowy. Ale dzięki intuicyjnej zgodzie zetknąłem się z czymś niezwykłym, doświadczeniem dla mnie nieprzepłaconym. Uczę się innego refleksu, pewnych błyskawicznych odruchów, innego skupienia. Ciekawość roli zmieniła się w prywatną pasję i nie tylko nie mam poczucia straty czasu, ale wręcz przeciwnie. Odkąd codziennie ćwiczę, inaczej się już w życiu poruszam, inaczej reaguję, inaczej działa nie tylko moje ciało, ale i mój umysł.

A po co wam była cała ta wyprawa do Hongkongu, do Shaolinu? Przecież mogłeś się tego wszystkiego nauczyć tu, w Polsce, od tego twojego mistrza. Nie chodziło czasem o zwykły chwyt reklamowy?

To pewnie też, ale na dalszym planie. Przede wszystkim nakręciliśmy tam spory materiał filmowy przeznaczony do użycia w spektaklu. No i chodziło o bezpośrednie zetknięcie się z ludźmi, którzy w tym właśnie klasztorze trenują sztuki walki uprawiane przez Bruce\'a. Dla mnie to było najważniejsze. Jeśli nawet przez kilka dni uczy cię mnich chiński, który ma kostki u rąk zdegenerowane przez codzienne robienie 150 pompek na betonie - bo on się podnosi na kostkach, a nie na dłoniach! - i ten mnich ma 18 lat, czyli jest już za stary, żeby publicznie występować, to wyobraź sobie, z kim i z czym masz do czynienia. To jest dotknięcie źródła. W Polsce Chińczycy prowadzą bary z kurczakiem "pięć smaków".

Ale przecież, jak wiadomo, Bruce Lee nie przechodził przez Shaolin.

Rzeczywiście, nigdy w Shaolinie nie był, tyle że przejął stamtąd pewne nauki kung-fu. Ale nie w tym rzecz. Na moje do nich pytanie, jak to z nimi jest: kobiet nie, używek żadnych nie, to w takim razie co? A oni: doskonałość. I o to w tym chodzi. Nawet nie o konkretne sztuki walki, bo przecież ani ja, ani ty nie marzymy o tym, żeby być mistrzami chińskiej sztuki demolowania przeciwnika. Mieć jakieś czarne czy zielone pasy i tak dalej. Ale samo dążenie do doskonałości, w czymkolwiek, to jest dobry, przyznasz, cel.

Zgoda. Tyle że w tej sztuce Pakuły nie chodzi o doskonałość, tylko właśnie o niedoskonałość. Na casting do roli Bruce\'a Lee przychodzą naprawdę nieudacznicy, a nie żadni ukryci mistrzowie udający fajtłapy. Więc do czego tu się szykować? Jechać do Hongkongu, dawać się codziennie kopać po piszczelach przez faceta, który to naprawdę umie, a ty, choćbyś stanął na głowie, już i tak się nie nauczysz?

To wszystko nie jest takie proste. W sztuce Pakuły plączą się różne plany, różne sensy, rzeczywistość też ulega rozmaitym zmianom. Facet, który na tamtejszym castingu dostaje rolę Bruce\'a Lee, w pewnym nieuchwytnym momencie na swój sposób się nim staje. Są też inne przenikania i dwuznaczności. Występuje tam nie tylko Bruce Lee, ale i jego syn Brandon, nazwany Krukiem. Tego Kruka-Brandona gra mój rzeczywisty syn, Błażej. Tamci obaj, prawdziwi Bruce i Brandon, zginęli w dramatycznych okolicznościach. Według jednej z legend ojciec został uśmiercony przez mnichów z Shaolinu jako ten, który wykradł im tajemnicę kung-fu, zaś syn Brandon, też aktor i mistrz sztuk walki, został na planie filmu "Kruk" śmiertelnie postrzelony w brzuch, skądinąd przypadkiem. Robi się bardzo dziwny labirynt. Obaj z Błażejem jesteśmy aktorami, którzy mają zagrać dwóch Polaków grających dwóch Chińczyków, też ojca i syna. To się wszystko przenika, krzyżuje, gmatwa. Na dodatek jedziemy do Shaolinu, żebym ja, aktor starający się jak najlepiej zagrać rolę chińskiego karateki, mógł w jakiś sposób wejść w niego, stać się trochę nim przez dotknięcie jego świata. I jeśli, jak chodzą słuchy, choć to pewne nie jest, mam stoczyć na scenie walkę z tym moim mistrzem Robertem grającym niejakiego 0\'Harę, to nie mogę niczego nie umieć, bo inaczej tylko ośmieszę i skompromituję postać Bruce\'a Lee, a przecież nie o to chodzi.

Naprawdę nie o to chodzi? Na początku naszej rozmowy ustaliliśmy, że "Bruce Lee. Trailer" właśnie ma na celu kompromitowanie czy demitologizowanie tych wszystkich kretyńskich mitów męskości. Przecież starszy pan przychodzący na polski casting do roli chińskiego karateki to śmiech na sali, co też już ustaliliśmy. Choćbyś nie wiem co robił, nie przekonasz widowni teatru Bartka Szydłowskiego, że coś takiego jest w ogóle do pomyślenia.

Zobaczymy, zobaczymy. Mój mnich z Shaolinu powiedział, że mam zadatki. Ale inną ci opowiem historię. Byłem kiedyś, dawno temu, świadkiem pewnego wydarzenia. To był koncert Ady Rusowicz, może pamiętasz taką piosenkarkę. I oto podczas jej występu na estradę wtargnęła z widowni kobieta identycznie jak ona ubrana, odepchnęła ją i zaczęła krzyczeć do tłumu: - Nie wierzcie jej, ja jestem Adą Rusowicz! I zaczęła śpiewać - identycznie jak Ada Rusowicz. Zrobiło się straszne zamieszanie. Zespół muzyczny nie mógł się połapać, wszyscy stracili orientację, kto jest kim. Niesamowite? Niesamowite. To się zdarzyło naprawdę, we Wrocławiu. Rzeczywistość i fałsz mogą się czasem zamienić miejscami. Mam nadzieję, że coś takiego zdarzy się w naszym spektaklu, takie pomieszanie materii. Bo masz tam i mity, i media te mity tworzące, i te podwójne relacje ojcowsko-synowskie, w końcu i to, czy jestem zwykłym Janem Peszkiem, a może już trochę Bruce\'em Lee, skoro umiem niektóre te chwyty i wygrywam - bo na scenie wygrywam! - z prawdziwym mistrzem kung-fu, czyli moim nauczycielem Robertem. Sam Bruce jest tu przede wszystkim hasłem, które wywołuje tę całą tematykę prawdy i złudzeń. Także wyzwala polskie kompleksy wobec świata oglądanego głównie w kinie i telewizji.

Więc jednak satyra na durnego widza?


Nie satyra. Próba zrozumienia. Bo w ludziach utożsamiających się, nawet pokracznie i śmiesznie, z idolami kultury masowej, jest coś więcej niż prymitywna emocjonalność. Skoro żyjemy wśród nich, próbujmy zrozumieć. Ja ich nie oceniam, więc nie wyśmiewam. Wchodzę jako aktor w ich skórę, na chwilę jestem nimi. Są, jacy są, i mają do tego prawo.

Czy przygoda z Shaolinem miała coś wspólnego z twoimi znanymi fascynacjami Dalekim Wschodem? Przede wszystkim Japonią, gdzie byłeś kilka razy, reżyserowałeś, występowałeś?

Nie, nie. Do Chin nigdy nie pojechałbym z własnej woli. Zupełnie mnie nie interesują. Japonia to całkiem co innego, choć jak wiadomo, kultura japońska ma źródła w starych kulturach chińskiej i koreańskiej. Sposób przetworzenia obu tych kultur zrodził jednak arcydzieła, podczas gdy sztuka chińska wpadła w nieznośną dla mnie kiczowatość. Pamiętam swój zachwyt wystawą malarstwa japońskiego w Luwrze, w latach 60. Miażdżące wrażenie. Asceza formy, asceza koloru, elegancja, dyskrecja. A w sztuce chińskiej, odwrotnie, wszystko jest potwornie krzykliwe, nachalne, zupełnie wbrew mojemu gustowi. Zresztą nie chodzi tylko o sztukę. Kiedy pomyślę o sanitariatach japońskich... W sanitariacie takiej, dajmy na to, łaźni zmienia się pięć par obuwia! W jednym obuwiu wchodzi się do korytarzyka prowadzącego do toalety, w innym do samej toalety, w jeszcze innym do pomieszczenia ablucyjnego, i w jeszcze innym do czegoś tam... A na samo wspomnienie czarnych dziur wypełnionych nie powiem czym w najbardziej ekskluzywnych chińskich restauracjach do teraz czuję dreszcze. Ja w ogóle nie lubię metropolii, ale mało widziałem w życiu bardziej przerażających rzeczy niż Pekin mrowiący się od tysięcy identycznie na szaro ubranych ludzi, patrzących martwo przed siebie.

Co chcesz, przecież w odróżnieniu od Japonii...

...no właśnie. Byłem kiedyś dwa tygodnie w Korei Północnej i wiem, co może z człowiekiem zrobić totalitaryzm. Chiński ekonomiczny cud świata jakoś nie przekłada się tam na lepszą jakość czegokolwiek innego. Kiedyś wszystko poniszczyli, a teraz polerują marmurowe tablice informujące o rekonstrukcjach. Nie ma w ogóle o czym mówić.

Chadzasz na filmy walki? Wiesz, Chuck Norris, Steven Seagal. To w końcu wielka kraina w całym pejzażu medialnym.

Nie. Nie chadzałem i nie chadzam. Owszem, przyglądałem się Stevenowi Seagalowi, żeby zrozumieć, jak został użyty w innej sztuce Pakuły, którą dwa lata temu wyreżyserowałem we Wrocławiu, nazywała się "Sło". O Słowackim, czy raczej o demitologizacji mitu Słowackiego. Ale generalnie mnie to nie wciąga. Tak, "Wejście smoka" swego czasu widziałem, każdy chyba widział, to były same początki takiego kina. Nawet dość dokładnie ten film pamiętam. I Bruce Lee zrobił na mnie wrażenie. Niezwykłą koncentracją, pasją. To mnie jakoś z nim łączy. Obaj po swojemu pasjonujemy się tym, co robimy.

A te przecudne, chińskie niestety, filmy w rodzaju "Przyczajony tygrys, ukryty smok" czy "Dom latających sztyletów"?

Kino oparte na trickach totalnie mnie nie bierze.

Ależ tricki to tylko rzecz dodana! Oni naprawdę fenomenalnie władają tam bronią, w dodatku bardzo różną, to nie tylko bicie po mordzie i łamanie kończyn.

Ja wiem, ja wiem. Oni muszą naprawdę bardzo wiele umieć, ale... Jackie Chan?

Przecież on cuda absolutne wyczynia, choć to czysta komercja amerykańska. Jako wyznawca perfekcji zawodowej powinieneś to docenić.


W gabinecie figur woskowych w Hongkongu za sfotografowanie Jackiego Chana się płaci. Dodatkowo za sfotografowanie się z nim. A Bruce Lee jest za darmo. Wyrzucony na zewnątrz, stoi sobie przed wejściem i możesz go sobie oglądać albo i macać do woli. Kiepsko z Bruce\'em Lee w chińskiej pamięci. Niesamowite. Może dlatego, że jednak należał bardziej do kultury amerykańskiej niż chińskieji przez tę amerykańską trafił do Polski. Jego popularność tu jest naprawdę niezwykła. Mój syn powiesił sobie plakat z Bruce\'em, bez przerwy gdzieś wyświetla się jego filmy, "Wejście smoka" znajdziesz co chwila na różnych kanałach telewizyjnych. Młode pokolenie, pozbawione wielu dawnych, wysokich autorytetów, próbuje ich szukać w najłatwiej dostępnej kulturze masowej. Szuka, bo człowiek śpi spokojnie, kiedy ma wzorce. Za naszych czasów oglądało się i przeżywało "Siódmą pieczęć", "Viridianę" i "Anioła zagłady", bo żadnych Bruce\'ów Lee nie było. W efekcie ja już jestem, jak mówiłem, dosyć nieczuły na te wszystkie rzuty i ciosy z półobrotu. Ale rozumiem tych, którzy w takim karatece widzą swojego idola. I staram się zagrać go jak najlepiej, bo wiem, co to dla nich znaczy.

W Stanach każdy chce być Elvisem Presleyem, a w Polsce Bruce\'em Lee? Aż tak?

Nie wiem, czy aż tak. Ale taką dostałem rolę i wiem, że muszę ją zagrać dobrze. Właśnie dla tych, którzy tak bardzo chcieliby Bruce\'em być.

***

Jan Peszek - 67 lat, aktor, reżyser, pedagog. Absolwent krakowskiej PWST (1966), debiutował w Tetrze Polskim we Wrocławiu, gdzie spędził (głównie czekając na odkrycie swojego talentu) kilka lat. Pracował później w Łodzi, potem krótko w Poznaniu, następnie długo w Krakowie, w Teatrze imienia Słowackiego oraz Starym. Na pewien czas związał się z warszawskim Narodowym, ale przed kilku laty wybrał zawodową wolność i został obywatelem całego teatru, nie wyłączając filmu i telewizji. Jako aktor rozrywany a pracowity zagrał niepoliczalną ilość ról w wymienionych mediach, a do legendy przeszedł jego nadal pokazywany monodram według Bogusława Schaffera "Scenariusz dla nieistniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego". Prywatnie ojciec aktora Błażeja i śpiewającej aktorki Marii. Na 22 września planowana jest najnowsza premiera z Peszkiem w roli tytułowej, "Wejście smoka. Trailer" w reżyserii Bartosza Szydłowskiego.

Tadeusz Nyczek
Przekrój
7 września 2011
Portrety
Jan Peszek

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia