Perły nad Odrą

"Poławiacze pereł" - reż. Waldemar Zawodziński - Opera Wrocławska

Trudno dociec, dlaczego dzieło tak znakomite jak "Poławiacze pereł" pojawia się na scenach stosunkowo rzadko. Nie brak mu przecież walorów, które czynią je atrakcyjnym dla publiczności: sugestywnego dramatyzmu głównych wątków treściowych, zręcznych sytuacji scenicznych, urzekającej melodyjności partii wokalnych, barwności szaty orkiestrowej, świadczącej o niepospolitym mistrzostwie 25-letniego kompozytora, efektownych arii i duetów ze słynnym romansem Nadira "Je crois encore entendre" na czele, egzotycznej scenerii - czegóż chcieć więcej? A jednak...

Na polskich scenach nie oglądano tej opery od lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy wystawiono ją w Krakowie za sprawą Ewy Michnik, szefującej wówczas tamtejszej Operze. Ta sama Ewa Michnik zechciała teraz przypomnieć "Poławiaczy..." melomanom we Wrocławiu - tylko że trudno z kolei dociec, dlaczego wybrała akurat to dzieło na kolejną "megaprodukcję" Opery Wrocławskiej w monumentalnej Hali Stulecia. "Poławiacze..." są przecież typową operą kameralną, z wyraźną przewagą epizodów lirycznych. Dużych scen zbiorowych jest tu niewiele, trzeba więc było sporo się nagimnastykować, by z ogromnej przestrzeni scenicznej nie wiało pustką i martwotą.

Trzeba jednak przyznać, że Waldemar Zawodziński wraz z choreografką Janiną Niesobską zrobili co było w ich mocy - przede wszystkim za sprawą barwnych korowodów i efektownych, pełnych życia tańców. Nie pokusił się natomiast inscenizator i zarazem scenograf o wytworzenie wrażenia, iż rzecz cała rozgrywa się na pełnym słonecznego żaru wybrzeżu egzotycznej wyspy; jedyny "morski" element scenerii to widniejąca w tle sylwetka potężnego żaglowca, tutaj akurat niezupełnie na miejscu, jako że cejlońscy rybacy i poławiacze pereł posługiwali się raczej niewielkimi łodziami...

Ale poza tym przedstawienie ma z pewnością wiele zalet, przede wszystkim w warstwie muzycznej. Ewa Michnik prowadziła operę Bizeta z temperamentem i dużą siłą ekspresji. Bardzo pięknie śpiewały chóry, przygotowane przez Annę Grabowską-Borys. W kwartecie solistów zaś, niekwestionowaną gwiazdą okazała się młoda sopranistka Joanna Moskowicz, nie tylko obdarzona ślicznym głosem, lecz także imponująca świetną wokalną techniką oraz rzadką we wczesnym okresie kariery dojrzałością interpretacji niełatwej i szeroko rozbudowanej partii kapłanki Leili. Pięknie zaśpiewała zwłaszcza przejmującą modlitwę z chórem na zakończenie pierwszego aktu oraz swoją wielką arię w akcie drugim. Baryton Mariusz Godlewski ładnie wypadł w partii wioskowego przywódcy Zurgi (świetny był zwłaszcza w pełnym wyrazu duecie z Nadirem), a bas Marek Paśko z powodzeniem radził sobie z niewielką zresztą partią bramińskiego kapłana Nurabada. Zdzisław Madej z kolei włożył wiele uczucia w należyte wykonanie partii myśliwego Nadira, a że jego słynny Romans w pierwszym akcie zabrzmiał nie całkiem tak, jak powinien, to już trzeba mu wybaczyć: w końcu aby zaśpiewać piano (głosem a nie falsetem ani dziwnym "mixtem") frazy w wysokim rejestrze tenorowej skali dochodzące aż do górnego "c" trzeba być śpiewakiem naprawdę wysokiej klasy... *

Pewne wątpliwości mogły budzić kostiumy protagonistów - chyba zbyt bogate (by nie rzec "arystokratyczne") jak na mieszkańców skromnej wyspiarskiej wioski. Ale ostatecznie wielkie widowisko operowe ma swoje prawa. Na pewno zaś dodały mu blasku efektownie rozwijane tańce, w których notabene doszły wreszcie do głosu tak pożądane w tej operze egzotyczne rytmy.

Józef Kański
Ruch Muzyczny
24 grudnia 2013

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...