Piątka na piwo

rozmowa z Jerzym Trelą

Przyszedłem wcześniej. W "Loży", gdzie rozmawiamy, pokazują na DVD koncert Adele. Świetna jest.

- Niech pan zobaczy, jak rozmawia z widzami. Uśmiechnięta cała. O, na krzesełku sobie usiadła, trochę zmęczona - zagaduje Trela.

Adele udowadnia, że sztuka popularna może być sztuką wysoką. W polskim teatrze trudno znaleźć podobne przykłady.

To dyktafon? Już pan nagrywa?

Łukasz Maciejewski: Tak.

Jerzy Trela: Od kiedy?

Od teraz.

- Aha. Nie chciałbym się wymądrzać, wyrokować, co dobre, a co złe. Nie nadaję się na arbitra, nie lubię tego. Patrzymy teraz na Adele, tę pulchną dziewczynkę. Jest trochę śmieszna, ale widać, że naprawdę cieszy ją spotkanie z widzami. Daje ludziom dobrą energię. To forma radosnego przekazu. Trochę wzruszenia, odrobina nostalgii i nowoczesność. Jej piosenki są proste, efektowne, melodyjne, perfekcyjnie zaśpiewane. I właśnie tym chwyta za serce. Bo czasami nie trzeba wywracać drabiny do góry nogami. W muzyce, w teatrze, w życiu.

U nas prostota kojarzy się często z prostactwem.

- Nie zawsze, nie wszędzie.

Ale przecież sam Pan wielokrotnie słyszał zdanie, że Treli czegoś "nie wypada". Po niedawnej roli Geniusza w "Wyzwoleniu" Wyspiańskiego w reżyserii Piotra Jędrzejasa w Teatrze Na Woli, można było przeczytać na przykład takie zdanie: "On, wielki Jerzy Trela, wspominający prace z Konradem Swinarskim i swoje z nim wzrastanie, magiczną noc mickiewiczowskich "Dziadów" (...) dlaczego daje swoją twarz temu humbugowi?"

- Proszę nie wymagać ode mnie komentarzy opinii tego typu. Teatr jest własnością publiczną i każdy ma prawo do własnego zdania, ale ja nie mogę i nie powinienem stać w miejscu i skupiać się wyłącznie na wspominaniu lat dawnej świetności. Staram się podejmować nowe wyzwania. Tym, których negatywnie zaskoczyło, że zagrałem Geniusza w kontrze do Konrada z "Wyzwolenia" Swinarskiego, chciałbym przypomnieć, że od tamtej pory już kilka razy występowałem w innych inscenizacjach "Wyzwolenia". Jakoś to umknęło.

Wymagania wobec Pana są zawsze większe...

- Bardzo mnie pan ucieszył mówiąc przed rozpoczęciem wywiadu, że ceni mnie za to, że nie występuję w telenowelach, nie gram w komediach romantycznych itd. To mnie oczywiście trochę stawia pod ścianą, bo nie wiem przecież, jak będzie wyglądała moja aktorska emerytura. Krótko mówiąc, czy będzie mnie stać na dalsze odmawianie ról stricte komercyjnych.

Kilka razy miałem okazję zagrać w telenoweli i sitcomie, za bardzo dobre pieniądze. Honorarium było kuszące, ale nie byłem w stanie przebrnąć przez pierwsze trzy odcinki scenariusza. Może zatem w telenoweli nie wystąpię, ale w ciekawym serialu - czemu nie? Jeżeli się chce, to nawet z reklamy można zrobić zabawne dziełko sztuki: na przykład ostatnie reklamy z Markiem Kondratem i Beatą Tyszkiewicz. A ta "z pieskiem czy bez pieska" to prawdziwa perełka!

Ale Jerzy Trela to mimo wszystko teatr. Po prostu.

- Może to zabrzmi naiwnie, ale dla mnie teatr był jedynym wyborem. Jeszcze w liceum za Wyspiańskim przejąłem zdanie,

że teatr jest "świątynią sztuki". Tak już zostało. On to pisał sarkastycznie, z ironią, ale ja potraktowałem myśl Wyspiańskiego poważne. W ten sposób traktuję to do dzisiaj. Teatr to drogowskaz. Czasami jest mi smutno, że w tak niewielkim stopniu współczesny teatr nawiązuje do tego, co było kiedyś, ale zaraz potem przypominam sobie, że chodzi o zwyczajny przemarsz pokoleń.

Dlaczego po ukończeniu szkoły średniej nie zdawał Pan do PWST?

- Zdecydowała ciężka sytuacja w domu. Musiałem iść do pracy zarobkowej, nie stać nas było na studia. Jednak zależało mi na tym, żeby być blisko sztuki. Zatrudniłem się w Teatrze Lalkowym w Domu Kultury w Nowej Hucie, prowadzonym m.in. przez Zbigniewa Popraw-kiego. W teatrze robiłem prawie wszystko: lalki, dekoracje, maski, w końcu zacząłem także występować. W "Płaszczu" Gogola, przedstawieniu, które pokazywaliśmy na festiwalu w Pradze, zobaczyła mnie Zofią Jaremowa. Dalej wszystko potoczyło się szybko. Chociaż nie miałem dyplomu, do* stałem aktorski etat w "Grotesce". Potem było PWST, współpraca ze STU, "Stary".

Pochodzi Pan z kolejarskiej rodziny, pana ojciec był maszynistą. Zginął przy pełnieniu obowiązków, kiedy miał Pan zaledwie dziewięć lat. Domyślam się, że w rodzinie wróżono Panu karierę kolejarza.

- Być może za względu na tragiczne wspomnienie, jakim była śmierć ojca, nigdy nie chciałem pracować na kolei. Zbuntowałem się. Ciągnęło mnie w stronę teatru, sztuki. Właściwie uciekłem z liceum z Wrocławia, bo chciałem zdawać do liceum plastycznego. Mama miała o to pretensje. Liceum o takim profilu wydawało jej się czymś mało poważnym. Chociaż sama miała inklinacje artystyczne, w młodości występowała w teatrze amatorskim, wolała, żebym zgodnie z rodzinną tradycją, pracował na kolei.

Potem oczywiście zaakceptowała Pański wybór?

- Nie do końca. Informowałem mamę o kolejnych premierach, ale nie sprawiała wrażenia usatysfakcjonowanej. Uważała, że to nie jest solidny zawód. Martwiła się, co ludzie powiedzą. Kiedy na początku mojej drogi zawodowej, przyjechałem do rodzinnych Leńcz, żeby poinformować mamę o nagrodzie na festiwalu w Erlangen za "Pamiętnik wariata" Gogola w STU, v gdzie grałem Popryszczyna, mama pokiwała tylko głową i powiedziała: "No tak, wszystko jasne - pamiętnik wariata.

Do końca była sceptyczna?

- Takie sprawiała wrażenie, co - jak się w końcu okazało - nie było prawdą. Po odejściu mamy, znaleźliśmy w domu wielki, stary neseser. Jeszcze sprzed wojny. Co tam może być? - pomyślałem. Okazało się, że przez wszystkie lata skrupulatnie zbierała recenzje, wywiady, wycinki na mój temat. To była imponująca, wzruszająca kolekcja. Konsekwentnie udawała obojętność, bo taki miała charakter. Ale w głębi serca musiała być dumna. Dowiedziałem się o tym dopiero po jej śmierci. Za późno.

Początkowo aktorstwo musiało kojarzyć się mamie z czymś podejrzanym, nie do końca uczciwym.

Leńcze leżą niedaleko Krakowa. Już pracując, chyba jeszcze przez rok, codziennie wracałem z teatru do domu. Przyjeżdżałem po spektaklu ostatnim pociągiem, który zatrzymywał się w Leńczach o wpół do pierwszej w nocy. Na stacji czekał mój pies, razem szliśmy do domu. Któregoś dnia zobaczyłem na stacji znajomego. Facet lubił się napić. Stał na lekko chwiejących się nogach i zapytał: "Cześć, a co ty, kurwa, za aktora robisz? Myślisz, że ja też tak nie potrafię." Po czym naciągnął na głowę skarpetkę i powiedział: "No widzisz, ja też jestem artysta".

Tak również można myśleć o tym zawodzie. Znajomy robił to dla hecy, ale niektórzy naprawdę myślą w ten sposób. Że wystarczy włożyć na głowę skarpetę i już mamy teatr.

Kiedy mówiliśmy wcześniej o mistrzach, którzy wpoili w Panu zawodowy etos, padło nazwisko Jerzego Jarockiego.

To była dla mnie największa szkoła zawodu.

Swinarski, Jarocki... Na liście brakuje jeszcze jednego, niezmiernie ważnego nazwiska. Jerzy Grzegorzewski.

- Moim szczęściem była różnorodność. W teatrze najintensywniej pracowałem ze Swinarskim, najdłużej z Jarockim, przełomowe były także spotkania z Grzegorzewskim i z Lupą. Otarłem się o Wajdę, w Teatrze Telewizji przez wiele lat pracowałem z Kutzem. Oni mnie kształtowali.

Teatr dla Jerzego Treli jest sprawą serio. Być może właśnie dlatego tak słabo, zważywszy na talent i możliwości, zaznaczył Pan swoją obecność w kinie.

Zaczynałem dobrze. Rola braci Jagiełło w serialu "Kolumbowie" w reż. Janusza Morgensterna (1970) to moja najlepsza rola. Nieduża, ale świadcząca o tym, że , czułem kino. Późniejsza o wiele lat ważna dla mnie rola Chilona Chilonidesa w "Quo vadis" Kawlerowicza (2001) to był zupełnie inny materiał. Postać groteskowa, zmierzająca w kierunku teatralności. Grałem błazna. Natomiast w "Kolumbach" Morgensterna dostałem ważną lekcję kina. Zrozumiałem, że tam się nie gra. Wystarczy być.

To dlaczego karierę filmową zrobili pozostali Kolumbowie, nie Pan?

- Nie wszyscy. A ja zupełnie świadomie wybrałem teatr. Kiedy w tym samym czasie dostawałem scenariusz Czechowa od Jarockiego, oraz propozycję zagrania jakiegoś urzędnika w kinie, trudno się dziwić, że wybierałem Czechowa.

W kilku świetnych filmach jednak Pan zagrał. Myślę choćby o "Spokoju" Kieślowskiego, "Aniele w szafie" Różewicza, "Kobiecie samotnej" Holland, "Znikąd donikąd" Kutza, "Karate po polsku" Wójcika.

- Parę tytułów było niezłych, ale to prawie nic w porównaniu z niektórymi kolegami. Szczątkową obecność w kinie a przez całe lata rekompensował mi Teatr Telewizji.

Stał się Pan aktorską twarzą i wizytówką legendarnych spektakli Kazimierza Kutza.

- Kutz jest wybitnym reżyserem, potrafiącym pracować z aktorami, ale także ciepłym i czułym człowiekiem.

"Prawdziwy przyjaciel. Świetny artysta i prawy człowiek" - pisał o Panu Kutz we wspomnieniowych "Klapsach i ścinkach".

- W 1975 roku zagrałem u Kazia w filmie , "Znikąd donikąd", wcześniej był jeszcze epizod w "Soli ziemi czarnej", potem na wiele lat nasz kontakt się urwał, aż spotkaliśmy się w Krakowie. Kutz stworzył z krakowskiego ośrodka telewizji najlepsze tego typu miejsce w kraju, a może i w Europie. Spektakle, które powstawały wtedy w Krakowie, są do dzisiaj uznawane za jedne z najważniejszych w historii Teatru Telewizji.

Kutz jest jednak także czupurny, nie bawi się w dyplomację. Jest przy tym człowiekiem honoru. Nie pozwala sobą kierować, nie godzi się na intrygi i manipulacje. Dlatego, udręczony ciągłymi walkami o pieniądze, upokorzony żebraniną u kolejnych władz telewizji, podjął honorową decyzję że nie będzie dalej bił się z tymi, których nie szanuje. Przestał robić filmy.

Pozostał jednak czupurny. Bije się wciąż, tyle że w polityce.

Ale robi to mądrze, błyskotliwie. Jest przy tym prawdziwym śląskim patriotą. A w kinie, teatrze i w telewizji, swoje już zrobił. I nikt mu tego nie odbierze.

Jeszcze raz Kutz: " (Trela) jest jednym z największych żyjących aktorów. Cieszy się wśród kolegów podwójnym autorytetem: w zawodzie i jako prawy człowiek. Jest prawdziwie skromny".

I to jest właśnie kochany Kazio. Czasami opierdoli, a czasem pochwali.

Z Kutzem łączy Pana coś jeszcze: prostolinijność, dystans i poczucie humoru.

- Wbrew ponurej gębie, mam trochę poczucia humoru, na własny temat też. Dotychczas najchętniej byłem zaczepiany przez stałych lokatorów Dworca Centralnego w Warszawie, którzy na mój widok wołali: "Miszczu, daj dwa złote na piwo". Odpowiadałem wtedy: "Jak nauczycie się mówić "mistrzu", dostaniecie piątkę". Słowa dotrzymali, ale zabraniałem im zwracać się do mnie w ten sposób.

Jednak kiedy w zeszłym roku dostałem honorowy tytuł "Mistrza Mowy Polskiej", powiedziałem moim dworcowym kumplom: "Teraz zmiana. Od dzisiaj możecie na mnie wołać - "mistrzu". Mam wszystko zalegalizowane na piśmie. Jestem mistrzem".

- To prawda. Jest Pan mistrzem.

To Pan też chce piątkę na piwo...?

Łukasz Maciejewski
Temi
17 sierpnia 2013
Portrety
Jerzy Trela

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia