Piąty raz się nie ożenię

Rozmowa z Edwardem Linde-Lubaszenko

Rozmowa z Edwardem Linde-Lubaszenko

Sporo czasu spędza pan ostatnio w Rzeszowie. Jakie wrażenia?

- Zauważam kolosalne zmiany. Grałem tu gościnnie 20 lat temu, wcześniej także bywałem, Rzeszów miał wtedy charakter średniej wielkości miasta. Teraz centrum stało się bardziej nowoczesne i europejskie. Sam lubię przedmieścia, gdzie nie ma wielkich galerii. Nieopodal jest sklepik, kawałek dalej kiosk, a poranne zakupy są dłuższym spacerem. W takim miejscu mieszkam. A wracając do Rzeszowa, pozytywnie zmieniły się także okolice dworca kolejowego. Co mnie cieszy, bo z Krakowa przyjeżdżam pociągiem.

Podobno na udział w spektaklu na temat rzezi wołyńskiej, który przygotowuje Teatr im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie, zgodził się pan z entuzjazmem. Dlaczego?

- Tematyka ukraińska interesuje mnie ze względu na mój życiorys. Urodziłem się w Białymstoku osiem dni przed wojną. W czasie wojny trafiłem z mamą do Związku Radzieckiego, do Archangielska. W wyniku różnych wydarzeń mama znalazła się w wojsku polskim Berlinga, a ja zostałem wychowankiem radzieckiego domu dziecka. Rodzina mojego ojczyma Mikołaja Lubaszenki, z którym mama się związała, mieszkała na Ukrainie, w centrum, obok Połtawy, w miejscowości Kołomak. Rok 1944, jako pięcioletni chłopiec, tam właśnie spędziłem. Zostałem tam zawieziony, aby odżyć. Klimat był inny niż w Archangielsku, leżącym na północny-wschód od Moskwy, a także zaopatrzenie było lepsze. Kiedy Armia Czerwona wyzwalała ukraińskie miejscowości, pojawiało się w nich w bród towarów, wszystkiego było zatrzęsienie. Dopiero po paru tygodniach wracała władza radziecka, instalowała się i wszystko znikało, wprowadzano kartki. Trafiłem na ten czas, kiedy Ukraińcy jeszcze żyli tamtą obfitością, bo mieli pochowane zapasy w spichlerzach, piwnicach i spiżarniach. Rzeczywiście tam odżyłem i Ukrainę zachodnią wspominam bardzo dobrze. Dlatego też, wciąż myślę i o rzezi wołyńskiej, o jej dwuznaczności i dwutorowym charakterze.

Wcześnie pan o niej usłyszał?

- W czterdziestym piątym przyjechałem do Wrocławia i tam się wychowałem. Było tam wielu Ukraińców, z okolic Lwowa, którzy świetnie znali polski i meldowali się jako Polacy właśnie. Mnie z powodu nazwiska także traktowali jak rodaka z Ukrainy. Stosunkom polsko-ukraińskim przyglądałem się zatem od dziecka. O rzezi wołyńskiej dowiedziałem się jednak dosyć późno. Wiedziałem, że były tam konflikty i bandy UPA mordowały Polaków, ale to było "rozrzedzone" poprzez znajomość z sympatycznymi dla mnie Ukraińcami.

Akcja sztuki toczy się na terenie współczesnej Kanady zamieszkanej przez diaspory ukraińską i polską. Pan gra Stanisława - Polaka, Stanisław Brejdygant - Serhija - Ukraińca. Czuje się pan tym dobrym bohaterem?

- Nie. Postać Ukraińca jest zneutralizowana, ponieważ to duchowny. Polak z kolei należał do AK i uczestniczył w akcjach odwetowych. To spotkanie bardzo interesujące i ludziom, którzy przyjdą na spektakl, dużo powie o tamtych czasach. Temat został potraktowany sprawiedliwie, Nie ukrywa się, że Ukraińcy zabijali, że impuls wyszedł z tamtej strony, ale to nie jest dyskusja o tym, kto zaczął. Tak, jakby sztukę pisał ktoś o osobowości Jana Pawła II, który zresztą bardzo interesował się narodem ukraińskim i pragnął pojechać do Rosji, ale z powodu oporu tamtejszego duchowieństwa to się nie udało.

Takie godzenie poprzez pokazywanie różnych stanowisk - czy to ma sens? - --Kiedyś do tego, że czas wybaczyć sobie nawzajem i zapomnieć, przekonywał w Rzeszowie Paweł Smoleński, który napisał wiele reportaży z wiosek, których mieszkańcy padli ofiarą mordów UPA albo polskich odwetów. Tylko rozdrażnił słuchaczy.

- O Wołyniu mówi się coraz więcej. Jednak kiedyś na pierwszym planie był Katyń i rodziny ofiar wołyńskich mogą się czuć pominięte.

Jest pytanie o to, jak zadośćuczynić ofiarom? Sporo o tym ostatnio dyskutowano. Także przy okazji rekonstrukcji rzezi wołyńskiej, która odbyła się pod koniec lipca w Radymnie.

- Polityka, niestety, nie pozwala zasklepić się ranom. Ponieważ różni ludzie z różnych powodów albo demonizują, albo bagatelizują, czy też fałszują fakty. Historia staje się narzędziem. Traktuję to jako znęcanie się nad pamięcią o ludziach, którzy zginęli. Ze sprawą katyńską było prościej.

O mordzie zdecydowała władza radziecka. Na Ukrainie było inaczej. UPA i banderowcy nie reprezentowali oficjalnej władzy.

To było ludobójstwo czy nie?

- Nie jestem prawnikiem. A kwalifikacja tego mordu w ten sposób oznacza prawne konsekwencje. Teraz Polska popiera wejście Ukrainy do Unii Europejskiej. Co o tym naszym poparciu mają myśleć Ukraińcy? Czy rzeczywiście jesteśmy ich sojusznikami, czy chodzi o inne interesy?

Pana matka była Polką, ojciec - Niemcem, ojczym - Rosjaninem. Czy łatwiej rozumieć racje innych, gdy jest się człowiekiem z pogranicza kultur?

- A babcia moja, Frankowska, była Czeszką. Stworzyłem nawet taką narodowość: Niewykluczony. Gdy mnie ktoś pyta, czy jestem Litwinem, odpowiadam: niewykluczone. Różni członkowie mojej rodziny pochodzą z różnych narodowości. Nie mam prawa żywić nienawiści do innych nacji. Niedawno usłyszałem taki dowcip: Facet sprzedaje psa. I kupujący, na wszelki wypadek, pyta: "Czy to jest jamnik?" Na co sprzedający odpowiada: "Między innymi". Jestem w podobnym położeniu.

A panu po co była przygoda z polityką? W 2004 kandydował pan przecież do Parlamentu Europejskiego.

- Kręciliśmy wtedy odcinkowy program, agitujący na rzecz przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Pewnego razu reżyser tego filmu i parę innych osób przyjechali do mnie z wieścią, że Marek Borowski organizuje partię. Lewicową, ale bez peerelowskich naleciałości. Zgodziłem się i poniosłem spore koszty. Zainwestowałem około 30 tysięcy złotych, a do parlamentu nie wszedłem, bo znalazłem się na czwartym miejscu, a weszli kandydaci z trzech pierwszych miejsc. I dzięki Bogu.

W iluż to filmach by pan nie wystąpił, będąc parlamentarzystą!

- Warto było przegrać. Chociażby dla roli w"Róży".

Film "Róża" także jest pytaniem o to, kto właściwie jest dobry, a kto zły. I że o ocenę czasem trudno.

- Nie ma prostych odpowiedzi.

Woli pan film czy teatr?

- Nie myślę o tym w ten sposób. Mogę powiedzieć, że moje pasje to aktorstwo, sport i wiedza, Zanim zostałem aktorem, ukończyłem sześć semestrów medycyny, czyli zgłębiłem całą wiedzę przyrodniczą, jaką ma lekarz. Wciąż śledzę nowinki ze świata nauki. Byłem zdolnym uczniem. Na szkolnym świadectwie ze wszystkiego miałem piątki. Był taki okres, że nie wiedziałem, co studiować, bo wszystko mnie interesowało.

I dobrze pan wybrał?

- "Nie narzekam" - jak niedawno odpowiedziała moja ukochana kobieta, kiedy chwaliłem walory jej pełnego atrakcji życia.

- Będzie piąty ślub?

- Skądże? Akurat tutaj się zaparłem. Miłość powinna być uprawiana na zasadzie wolnego elektronu. Trzeba być do swojej dyspozycji stale, ale nie siedzieć sobie na karku. Dawać sobie najlepsze godziny, a nie brudne skarpetki i majtki do prania. Człowiek nie jest aż tak atrakcyjny. Musi wiele rzeczy robić, by ukryć swoje niedostatki. I nie jest w stanie przez 24 godziny na dobę walczyć o swoją atrakcyjność. Nie chodzi tylko o makijaż, ale nawet o rozmowę. Czasem przecież nie chce się gadać, Tak jak kłamstwem jest hasło, że ludzie są dobrzy, tak też złudzenie, że miłość wszystko wytrzyma i wybaczy, to zwyczajna lipa, czyli "Linde" - po niemiecku. Tylko niemądrzy i naiwni wystawiają ją na ciężką próbę, jaką jest małżeństwo.

Młodzi aktorzy narzekają, że dziś filmy kręci się szybko, nie powtarza się ujęć. Pan też?

- Wcale. Reżyser Michał Bogusławski zrealizował ze mną ponad 60 odcinków pt. "Na pięć minut przed zaśnięciem" na podstawie prozy Stanisława Dygata. Do każdego odcinka 5-6 stron na pamięć. Reżyser wymyślił, że to będzie artystyczne dzieło, więc wszystko mam zagrać w jednym ujęciu. Więc niech teraz nie narzekają, że nie powtarza się dubli. Bogusławski był bardzo ambitnym reżyserem. Kiedyś do telewizji zaprosił wybitnych krytyków i puścił im nagranie utworu na skrzypce, pokazując im filmiki z różnymi wykonawcami tego utworu, raz był to uczeń szkoły muzycznej, raz świeżo upieczona absolwentka akademii muzycznej, w końcu skrzypek cieszący się sporym powodzeniem i na koniec znany wirtuoz. Krytycy u pierwszego dopatrzyli się błędów, u młodej absolwentki - braku doświadczenia, a najlepiej w ich ocenie wypadł, oczywiście, znany wirtuoz. Po czym Bogusławski stanął przed krytykami i poinformował ich, że nagranie cały czas było to samo, tylko wizja inna. Nie wszystko jest takie, jak nam się wydaje. Jak mówił Tewje Mleczarz, z pasją i przekonaniem: "to jest tak i tak, i tak", po czym konkludował: "ale z drugiej strony..." Kiedy mnie więc pani pyta, czy to, co się stało na Wołyniu, było ludobójstwem, odpowiem, że to na pewno jest zbrodnia, ale z drugiej strony...

**

Edward Linde-Lubaszenko, polski aktor teatralny i filmowy.

Przez lata związany z krakowskim Starym Teatrem, znany z dziesiątek ról filmowych. Występuje w najnowszej sztuce rzeszowskiego Teatru im. Wandy Siemaszkowej "Cieśnina Duchów. Manitoba", autorstwa Stanisława Brejdyganta, w reżyserii Joanny Zdrady. Premiera sztuki odbędzie się w tę sobotę.

Alina Bosak
Nowiny Gazeta Codzienna
28 września 2013

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...