Pięć przykazań

"Sonata Kreutzerowska" - reż. Grzegorz Mrówczyński - Teatr Rampa w Warszawie

Romans Grzegorza Mrówczyńskiego z teatrem Rampa trwa. Z korzyścią dla teatru i widza. Dojrzały, ukształtowany reżyser jest pewną gwarancją jakości. Na jego spektakle idę w ciemno. Nie zawiodłam się i tym razem. Sonata Kreutzerowska, najnowsza premiera na deskach Rampy (13 marca 2014) jest prawdziwym majstersztykiem.

Po pierwsze: przekład. Lew Tołstoj z wiekiem ulegał coraz większemu radykalizmowi w poglądach. W obyczajach związanych z małżeństwem widział grzech, z którego wyzwoleniem jest asceza. Efektem tego "dojrzewania" poglądów była właśnie Sonata. Grzegorz Mrówczyński podszedł do tekstu z niebywałym wyczuciem, tworząc jednocześnie moralitet i zabawną obserwację stosunków damsko - męskich. Wydobył z dzieła pewną mądrość, ale nie tak autorytarnie radykalną. Rozważania o kondycji mężczyzny, zdobywającego pierwsze doświadczenia seksualne w burdelu, o spustoszeniu w życiu, jakiego ten rozwiązły tryb życia dokonuje, o zaburzeniach w postrzeganiu kobiet, ich roli sprowadzonej do korzystania z jej ciała i porównywanie ich do tych poczynionych przez alkohol, czy inne uzależnienia, są prawdą nie tylko wiele lat później sformułowaną przez psychologów, ale i głęboce biblijną. Niemożność utworzenia relacji z żoną, opartej na wzajemnym szacunku, duchowości i zaufaniu jest wynikiem takich doświadczeń i tłumaczy wszelako dalszy przebieg wypadków. Wychodząc od fundamentalnych prawd, w dalszej części reżyser wchodzi z widzem w dialog. Pozwala nam samym dochodzić do pewnych racji, nie formułując ich tak bezkrytycznie, jak Tołstoj. Czyni to po trosze zabawnie, po trosze gorzko, by dojść w końcowym efekcie do udręczonej samoświadomości, obłędu i braku kontroli. Prowadzi nas stopniowo przez przemiany bohatera do miejsca, w którym jesteśmy w stanie zrozumieć jego zbrodnie. Nie akceptować, ale w pewien sposób zrozumieć szaleństwo i drogę do niego. Reżyser zrezygnował z konwencji zwierzania się przypadkowym towarzyszom podróży. Główny bohater zwraca się wprost do publiczności. Za tę adaptację, do tej pory podawanego przeze mnie w wątpliwość "arcydzieła" Tołstoja - największe ukłony.

Po drugie: praca z aktorem. I na tym właściwie mogłabym skończyć. Tutaj ta praca jest. Co wcale nie jest takie oczywiste. Ostatnio wręcz nagminne zaniedbywane.

Po trzecie: muzyka. Sonata skrzypcowa nr 9 Ludwiga van Beethovena, zwana także "Kreutzerowską" jest jednym z bohaterów sztuki. Użyta w wielu wariantach. Biorąc pod uwagę wpływ, jaki miała ona na powstanie opowiadania (Tołstoj po wysłuchaniu utworu i nim zainspirowany napisał siedemnastostronicowy monolog zazdrosnego męża - mordercy), jest to zabieg w istocie trafiony. Reżyser nie zbagatelizował jej roli. Jest tożsama z aktorem, prowadząc swój dialog na skrzypce i fortepian. Jak mężczyzna i kobieta.

Po czwarte: scenografia i kostiumy. I tu smak i wyobraźnia teatralna Jerzego Rudzkiego nie zawiodła. Kostiumy grają razem z aktorami, zmieniając tylko swe zestawienia w zależności od ewolucji treści. Męski płaszcz staje się sukienką, gdy aktor chce podkreślić metody sterowania mężczyzną przez seksualność kobiety. Raz staje się synonimem znienawidzonych urojeń, innym razem rekwizytem służącym do zadania ostatecznego ciosu. Stroje służą uwypukleniu osobowości bohaterów. Podkreślają nadobność niewiasty, zmęczenie matki, czy zadęcie artystyczne skrzypka. A wszystko utrzymane w łagodnej kremowo - beżowej tonacji.

Po piąte: aktorzy. Stara szkoła, jak mawiają niektórzy. Doskonała emisja głosu - kolejna rzecz niby oczywista, a tak ostatnio zaniedbywana. Tożsamość z bohaterem, nie tylko jego odgrywanie. Naturalność. Wspaniała kreacja Andrzeja Niemirskiego, niosącego tekst przez ponad półtorej godziny. Jego Pozdnyszew jest po części intelektualistą, po części kaleką emocjonalnym, opętanym zazdrością szaleńcem, sarkastycznym arbitrem, błaznem. Z lekkością żongluje naszymi emocjami, wzbudzając refleksję, złość i rozśmieszając do łez. Delikatna Joanna Górniak, jako nadobna żona Pozdryszyna, której momentami spod kiecki wychodzi prawdziwa jędza i Robert Kowalski, jako egzaltowany Truchaczewski stworzyli wiarygodnie postacie, których osobowości wyjaśniają drogę do obłędu bohatera.

Sonata Kreutzerowska Mrówczyńskiego nie jest tak sprzeczna wewnętrznie, jak Tołstoja. Reżyser zrobił z niej spójny traktat o "dojrzewaniu do szaleństwa", jednocześnie prowadząc zabawny dialog z widownią o kondycji instytucji małżeństwa. Wygłosił prawdy istotne i ważne, nie przyznając sobie prawa do ich nieomylności. Traktując je momentami z lekkim przymrużeniem oka. Dawno nie jadłam nic tak smacznego.

PS. Grzegorz Mrówczyński ma swoją wizję miejsca i roli teatru w społeczeństwie. Wizji tej nadaje konkretne kształty dzięki podejmowanym przez siebie działaniom. I tak, realizując Norwida, zadbał, aby dyrektorzy wszystkich szkół noszących imię pisarza w nazwie, wszystkie stowarzyszenia i instytucje norwidowskie dostali zaproszenie na jego "Cezara i Kleopatrę". Wczoraj na widowni wokół mnie siedzieli zaproszeni przez niego emerytowani aktorzy z podwarszawskiego Skolimowa.

Katarzyna Michalik – Jaworska
www.aict.art.pl
3 kwietnia 2014

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...