Pięknych bajek słuchać wolej...

"Chłopiec z Gliwic" - reż. Ireneusz Maciejewski - Muzeum w Gliwicach

Producentem spektaklu jest Muzeum w Gliwicach, a fabuła powstała na kanwie miejskiej legendy osnutej wokół wydarzenia z czasów Wojny Trzydziestoletniej - najazdu na Gliwice duńskich wojsk dowodzonych przez Ernesta von Mansfelda. Brzmi jak nudna lekcja historii przeprowadzona z moralizatorskim zadęciem? Nic bardziej mylnego. „Chłopiec z Gliwic" w reżyserii Ireneusza Maciejewskiego to spektakl, który udowadnia, że dobry teatr wykracza poza ramy teatralnych instytucji, a do jego zaistnienia nie potrzeba wiele. Aktor, widz i wyobraźnia - to składniki, z których przyrządzono to teatralne gliwickie danie. Z duńską wkładką.

W czasach, gdy zanikają sztywne podziały pomiędzy obszarami aktywności poszczególnych instytucji kultury, spektakl teatralny produkowany i grany w muzeum nie jest niczym zaskakującym. Tym bardziej, że przeprowadzenie tradycyjnej lekcji muzealnej dla dzieci w wieku od 5 do12 lat - bo do takich odbiorców adresowane jest widowisko – potrafi nastręczyć wielu problemów. Gliwiccy muzealnicy postanowili skorzystać z doświadczenia twórców z jednego z najlepszych teatrów lalkowych w Polsce (współpraca producencka: Teatr Baj Pomorski z Torunia), umacniając tożsamość małych gliwiczan i rozwijając ich patriotyzm lokalny w sposób atrakcyjny dla tej grupy odbiorców – opowiadając bajkę, która rozgrywa się „nie za lasem, nie za górą, lecz w Gliwicach nad Kłodnicą".

Widownia podzielona została na dwie części – z przodu, na podłodze pokrytej miękkim zielonym dywanem i poduszkami zasiadają dzieci, w tyłu, zajmując miejsca na drewnianych ławkach, sceniczne wydarzenia obserwować będą ich opiekunowie. Obie grupy oddziela pas, w którym także będzie się toczyła akcja. Wydarzenia sprzed czterystu lat przedstawione zostaną w konwencji będącej parafrazą włoskiej komedii dell'arte. Reżyser nawiązał do Teatru Arlekina w sposób niezwykle czytelny, zarówno poprzez czarno-białe kostiumy, w których odnajdziemy wyraźne odniesienia do stroju Pierrota, Pulcinelli, Colombiny czy Arlekina, jak i poprzez scenografię - prostą, symboliczną, złożoną z kilku tekturowych ścianek i dwóch prostopadłościennych podestów (także będących polem gry) usytuowanych przed kurtyną, z lewej i prawej strony sceny. Wszystko to mogłoby zostać tu przywiezione przez konny wóz z półokrągłą budą, jaki zwyczajowo kojarzymy z wędrownymi trupami aktorskimi, które niegdyś zabawiły widzów jeżdżąc od miasta do miasta.

Wybór tego rodzaju konwencji był trafny z kilku powodów - po pierwsze improwizacja będąca jednym z podstawowych wyznaczników komedii dell'arte umożliwia swobodną interakcję z widzami, co w przypadku dzieci jest niezwykle istotne, daje bowiem możliwość dostosowania fabuły do ich reakcji, a te nie zawsze są możliwe do przewidzenia. Po drugie – ze względu na brak rozmachu inscenizacyjnego aktywność twórców przeniesiona została na efektywne (a więc pomysłowe) i efektowne wykorzystanie nielicznych rekwizytów użytych w przedstawieniu. Latająca nad głowami widzów duńska kula armatnia, przed którą uciekają rozchichotane dzieci, to nic innego jak piłka, czy też pomalowany srebrną farbą balon animowany przy pomocy drutu, natomiast wprawiająca pocisk w ruch armata powstaje w sposób równie prosty i umowny - poprzez nałożenie na dwa niewielkie koła srebrnej lufy. Wojenna wrzawa i ogrom rozgrywanej bitwy narodzi się w głowach najmłodszych widzów dzięki sugestywnym opowieściom czwórki aktorów (Klaudia Jachira, Agnieszka Zieleziecka, Grzegorz Eckert, Piotr Rybak), na których spoczywa niełatwe zadanie przytaczania minionych wydarzeń w taki sposób, byśmy zobaczyli je niemal na własne oczy.

Tu dochodzimy do najtrudniejszego w realizacji założenia inscenizacyjnego. Znaczna część wydarzeń nie jest odgrywana, lecz właśnie opowiadana, przywoływana przez aktorów, którzy umiejętnie przechodzą z postaci w postać, powołując do życia rozwrzeszczany tłum na gliwickim rynku, wesołą trupę aktorską i głównych bohaterów miejskiej legendy (tekst sztuki na kanwie legendy napisał Grzegorz Krawczyk). Jeżdżą przy tym na niewidzialnych rumakach, zatrzymują i przyspieszają czas (spowolnienie i przyspieszenie ruchów) oraz wypatrują mrowia duńskiego wojska, jak gdyby rzeczywiście miało ono natrzeć na nas z niespotykaną siłą. Tego rodzaju zabiegi nie odbiegają od codziennych zabaw większości dzieci, jednak to, co naturalne, jest w teatrze najtrudniejsze do osiągnięcia. Tu tę naturalność trzeba wykreować, co wydaje się zjawiskiem zawierającym w sobie sprzeczność i jest możliwe jedynie dzięki dwóm elementom – umiejętnościom aktorskim, które pozwolą zastąpić niezbyt okazałe elementy scenograficzne (oszczędność zastosowanych środków jest naturalną konsekwencją przyjętej konwencji) i znajomości sposobu myślenia odbiorcy, czyli zaufaniu dziecięcej wyobraźni, której powierzono zadanie współtworzenia baśniowego świata, w którym dobro zawsze zwycięża, zgoda buduje, a odwaga i pomysłowość zostają nagrodzone.

Teatralne „zrób to sam" najpełniej uwidocznione zostaje na przykładzie lalek (przedstawienie rozgrywane jest w planie żywym i lalkowym – autorem projektów lalek jest Dariusz Panas), które konstruowane są na oczach widzów, wyłaniając się niespodziewanie z teatralnego zaplecza, wychodzącego naprzeciw oczekiwaniom dziecięcej wyobraźni. Walec z uchwytem trzymany przez aktora wygląda jak blaszany kufel, po chwili jednak kapelusz z piórkiem, czerwony, długi nos na gumce i pasiasty pierścień nasuwany na blaszaną konstrukcję zamieniają przestrzenną figurę w butnego duńskiego wodza. Pozostaje jeszcze tylko przypięcie kończyn i może on już wygrażać gliwiczanom pięściami i tupać ze złości nogami. Tułów Jadwigi tworzy dzbanuszek, suknię zastępuje odwrócony do góry nogami garnek - czy można trafniej zbudować jasny przekaz o idealnej gospodyni wypiekającej pierniczki z migdałowym sercem i ratującej miasto fortelem z gorącą kaszą w roli głównej? Jasnowłosy szewczyk Przemko początkowo jest jedynie niewielką rolką wetkniętą do buta, z którego wyłania się, by w krótkim czasie doprowadzić protestanckich najeźdźców do szewskiej pasji. Myli się także ten, kto uważa, że ukazanie na niewielkiej przestrzeni ogromnej duńskiej armii jest inscenizacyjnym problemem nie do rozwiązania. Żołnierze to czarno-białe szachowe pionki, będące środkiem do realizacji planu Mansfelda, wojskowego stratega, rozgrywającego kolejną partię wojennej gry o sławę i majętności zdobywane na drodze szantażu i zastraszania słabszych.

Jednym z największym atutów przedstawienia, będącym jednocześnie warunkiem koniecznym do utrzymania uwagi najmłodszych widzów, jest tempo, w którym rozgrywa się akcja. Dialogi przeplatane są skocznymi, śpiewanymi na żywo piosenkami (muzykę skomponował Michał Kowalczyk), które charakteryzują bohaterów, opisują ich zamiary oraz są wykładnikami tzw. prawd uniwersalnych („Masz kłopoty, raz i dwa, kamrat twój pomoże ci, tylko razem, raz i dwa, otworzycie każde drzwi"), niosąc jasne przesłanie. Wydarzenia rozgrywają się nie tylko na scenie, ale także za plecami małych widzów oraz w wąskich pasach po bokach widowni, choć czasem bohaterowie wchodzą także pomiędzy publiczność, np. gdy rozdają dzieciom niewielkie drewniane kolorowe deseczki symbolizujące składniki zupy z kaszą („a od dzisiaj z duńską wkładką"), którą za chwilę wspólnie z aktorami będą gotować w wielkim naczyniu. Wraz z dziećmi przypomnimy sobie zabawę w głuchy telefon przekazując sobie wzajemnie informacje o zdradzieckich planach wrogów. I będziemy mogli wybrać nowego burmistrza, bo bez naszych entuzjastycznych okrzyków i skandowania imienia kandydata nic z tego nie będzie.

Ireneusz Maciejewski wykazał się dużym wyczuciem potrzeb najmłodszego widza oraz świadomością niezwykłych umiejętności kreacyjnych, jakimi dysponują dzieci. Przedstawienie zostało zrealizowane przy użyciu tradycyjnych, teatralnych środków, bez atakujących zmysły multimediów (plaga współczesnych inscenizacji), mających na celu produkowanie pustych komunikatów, będących jedynie doraźnym panaceum na dziecięcą nudę. Twórcy nie silą się na efekciarską wynalazczość (wszak jak głosi napis umieszczony nad sceną: „Nihil novi sub sole"), więc widzowie nie zostają zakrzyczani płynącym ze sceny nadmiarem bodźców, dają się jednak porwać wydarzeniom, które rozgrywają się w naprawdę szybkim tempie. Reżyser postawił na wyobraźnię, bez której nie udałoby się ożywić scenicznego świata. Dorosłym nie starcza jej na tyle, by w gigantycznej lupie pozwalającej zobaczyć Królową Mrówek nie dostrzec braku szkła powiększającego, dzieciom w ogóle nie przyszłoby do głowy negowanie jego istnienie. Reżyser „Chłopca z Gliwic" potrafi spojrzeć na świat oczyma dziecka, a to jedyny element inscenizacji, którego nie da się wypracować, ani niczym zastąpić. I to właśnie on przesądził o sukcesie tego przedsięwzięcia.

Katarzyna Szeląg
dla Dziennika Teatralnego
27 maja 2014

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...