Pigułka na uczucia
"Małe zbrodnie małżeńskie" - reż. Marek Pasieczny - Teatr Współczesny w Szczecinie"Co to za pomysł kazać mi brać tabletki, jak tylko okażę jakieś uczucie?! (...) Nasza epoka jest tak komfortowa, że stara się leczyć sumienie, ale nie uda jej się wyleczyć nas z tego, że jesteśmy ludźmi" - to słowa, które Gilles, bohater "Małych zbrodni małżeńskich", kieruje do swojej żony. Co zmusza go do ich wypowiedzenia? Czy okazywanie sobie uczuć przez małżonków z piętnastoletnim stażem naprawdę jest czymś podejrzanym?
Odpowiedź na to pytanie, jakiej mógłby udzielić widz, z pewnością zmieniłaby się kilkakrotnie w trakcie trwania spektaklu. Błyskotliwy dramat Erica-Emmanuela Schmitta, zrealizowany przez szczeciński Teatr Współczesny w reżyserii Marka Pasiecznego, rozwija się bowiem w zupełnie nieoczekiwany sposób.
Sztukę rozpoczyna spotkanie pary małżonków na oddziale, w którym Gilles – pisarz w średnim wieku – leczy się z pourazowej amnezji. Jego żona – niemłoda już, ale wciąż atrakcyjna malarka – przyjeżdża do szpitala, by zabrać chorego do domu. Mąż nie pamięta twarzy Lisy ani nie przypomina sobie, jakie łączyły go z nią stosunki. Sprawia jednak wrażenie zafascynowanego jej osobą i zdecydowanie stara się zdobyć względy żony. Zaskoczona reakcją Gillesa bohaterka usiłuje zachować chłodny dystans, ale ostatecznie nie potrafi oprzeć się urokowi mężczyzny i postanawia wejść w rolę kobiety, jaką chciałby ją widzieć. Flirtuje z mężem, odgrywając przed nim zabawną scenę ich pierwszego spotkania, a świadomość faktu, iż pozbawiony pamięci Gilles jest jak \'tabula rasa\', skłania ją do podjęcia próby ukształtowania go zgodnie z własnymi oczekiwaniami. Przedstawia zatem bohaterowi jego „dawny” obraz wyjaskrawiając wady oraz złe nawyki. Żywi nadzieję, że Gilles dostrzeże dzięki temu swoje słabości i spróbuje się zmienić.
W miarę rozwoju akcji, widzowie przekonują się jednak, iż w przypadku tego małżeństwa, nie ma mowy o żadnych radykalnych zmianach. Prowadzony przez bohaterów dialog to tak naprawdę gra złudzeń i iluzji. Niczym dama i król z kart nieustannie się oni przyciągają, tocząc jednocześnie niekończący się bój, przepełniony kłamstwami i małymi zbrodniami. W trakcie rozmowy wychodzi na jaw, że Lisa jest alkoholiczką, amnezja Gillesa była udawana, a tajemniczy uraz głowy nie jest efektem nieszczęśliwego wypadku, lecz skutkiem źle zaplanowanego ataku żony na męża. Miłe spojrzenia i przyjazne gesty bohaterów zastępują odwrócone plecy, zaciśnięte pięści i ostentacyjnie przemieszczające się podróżne walizki.
Jednocześnie, co chwilę splatają się oni na powrót w namiętnym tangu. Ten doskonały inscenizacyjny chwyt podkreśla ich wzajemną zależność i intensywność emocji, łączących tę parę. Akcentuje bliskość dwóch pozornie wykluczających się uczuć – nienawiści i miłości, które stają się udziałem małżonków. Z pewnością wspominają oni te minione lata, gdy taniec wynikał jeszcze z impulsu, seksualnego pragnienia i fascynacji drugą osobą. Świadomość, iż dziś jest on jedynie następstwem „obijania się o siebie” w murach domu, każe im więc ponownie odepchnąć partnera i wyślizgnąć się z jego objęć.
W zilustrowaniu tej zawiłej relacji bardzo pomaga acetyczna scenografia, stworzona przez Karolinę Benoit. Niezwykle wąska przestrzeń sceniczna buduje jedyną w swoim rodzaju więź między aktorami a publicznością i zamyka bohaterów we własnym, „małym światku”, w którym są na siebie skazani, i z którego nie potrafią się już wymknąć. To symboliczna, ciemna przestrzeń domu z wypalonymi żarówkami. Jego lustrzane ściany sugerują, iż życie bohaterów odzwierciedla naszą rzeczywistość. Podkreślają też słowa Lisy: „Tkwisz we mnie. Jestem Twoim odbiciem, Ty jesteś moim, żadne z nas nie może już istnieć oddzielnie.”
Na uwagę zasługuje też wspaniała, dynamiczna gra Joanny Matuszak i Wiesława Orłowskiego. Wypowiadane przez nich zdania-aforyzmy brzmią bardzo naturalnie. Zabawne zmiany intonacji pozwalają bohaterom przekomarzać się w sposób, który wśród publiczności wywołuje nieustanne salwy śmiechu. Ponadto aktorzy doskonale wcielają się w role „podejrzanych” oraz „detektywów”, budując napięcie i coraz bardziej intrygując widzów. Niczym bohaterki filmu „Osiem kobiet” raz są ofiarami, raz katami. Perfekcyjnie przybierają niewinne miny i pozy, aż do końca plącząc się w relacjach.
Za ogólne (niezwykle trafne i uniwersalne) przesłanie „Małych zbrodni małżeńskich” należałoby uznać słowa: „Przeznaczeniem miłości jest rozkład”. Ostatecznie jednak wydźwięk dramatu nie wydaje się całkowicie pesymistyczny. Bohaterowie stwierdzają bowiem, iż – w myśl starej zasady – najlepszym antidotum na truciznę, jest… trucizna. Porzucają tabletki i alkohol, by leczyć miłosne cierpienia nową dawką miłości. A jeśli i to się nie powiedzie – lepszy jest przecież „własny”, oswojony morderca niż obca, nieznana śmierć.
Niełatwo jest stworzyć porywający spektakl, opierając się na dramacie, złożonym jedynie z długiej, trudnej rozmowy dwojga ludzi. Markowi Pasiecznemu wspaniale się to udało! W jego sztuce nawet zbrodnia może wydać się absurdalnie zabawnym elementem małżeńskiej rozgrywki, któremu widz chętnie przyklaśnie.