Po co nam fortepian, kiedy jest Wysocka?

"Chopin bez Fortepianu" - reż. Michał Zadara - Teatr Centrala w Warszawie

Dzięki Johnowi Cage'owi wiemy co się stanie, kiedy pianista nie będzie grał, ale zachowane zostaną wszystkie pozory koncertu pianistycznego. A co by było gdyby muzyk zaczął monologować?

Na scenie orkiestra Sinfonietta Cracovia rozgrzewa się przed występem. Za ich plecami wyświetla się wielki napis "CHOPIN BEZ FORTEPIANU". Widzowie powoli zajmują miejsca. Wchodzi dyrygent i pianistka - ma piękną sukienkę - od razu warto to zaznaczyć, bo to potem będzie ważne. Brawa i cały koncertowo-operowy standard zachowań. Grają w Teatrze Słowackiego (wybudowanym jako teatr dramatyczno-operowy), więc te konwencjonalne reakcje doskonale wypadają wśród lóż i upiornych złoceń pamiętających czasy Modrzejewskiej. Cisza. Zaczynamy. Grają jeden z koncertów orkiestrowych Chopina. Fortepian jeszcze milczy. Trochę dziwnie wygląda oklejony kartkami, z porozkładanymi na górze książkami, ale to przecież nie wpływa na dźwięk, więc nie ma potrzeby się niepokoić. Wreszcie po kilku minutach następuje ten moment, kiedy najważniejszy instrument powinien włączyć się do gry. I właśnie wtedy pianistka - Barbara Wysocka, zaczyna mówić.

Kto nie wiedział na co przyszedł może być zaskoczony, zwłaszcza jeśli dodatkowo zignorował tytuł tego no właśnie czego? Czy to jest jeszcze koncert czy już spektakl? Dźwięków fortepianu nie ma, pianistka udawana - gada zamiast grać (a może po prostu gra zamiast grać?). No, ale Sinfonietta Cracovia jak najbardziej prawdziwa, dyrygent prawdziwy i Chopin też prawdziwy! Na Warszawską Jesień by się to nadawało, ale na Spotkania Teatralne przecież też. Po kilku minutach monologu aktorki już wszyscy wiedzą, że dźwięków fortepianu naprawdę dziś nie usłyszą. Nic nie szkodzi, szybko okazuje się, że żaden instrument nie jest potrzebny, kiedy na scenie władzę przejmuje Wysocka.

Początek jej monologu jest imponujący - aktorka opowiada słowami, co dzieje się w partyturze muzycznej. Jednocześnie od razu w tekście pojawiają się uwagi interpretacyjne, zaczerpnięte z różnych historycznych zapisów ("i teraz jest ten fragment, co to Iwaszkiewicz pisał, że go sobie chłopcy w łaźni gwiżdżą"). Dla muzycznych ignorantów (w tym dla mnie) wszystkie fachowe terminy, które padają masowo z ust Wysockiej, są tak samo zaszyfrowane, jak dźwięki, które ze sobą niosą. Aktorka czasem próbuje objaśnić muzykę jakąś metaforą, która zawsze zostaje potraktowana ironicznie - no, bo jak opowiedzieć muzykę? Początek spektaklu jest olśniewająco zabawny - raz przez sam pomysł umieszczenia monologu w miejscu partii muzycznej, dwa dzięki kreacji Wysockiej. Aktorka mówi z ogromnym przejęciem, opowiada o tych dziewiątkach i szesnastkach, o tym czym jest powtórzenie i o tym jak układają się teraz ręce pianisty. Wskakuje na fortepian, ekspresyjnie kontynuując grę. I tutaj powraca temat sukienki. To jest piękna sukienka, jaką zwykle nosi się na takich właśnie eleganckich imprezach. Wysocka wygląda w niej ślicznie, bardzo kobieco (zwłaszcza jeśli sobie przypomnieć jej kreację w Jezusie Chrystusie Zbawicielu niedawno pokazywanym w Krakowie). Tylko, że niemal od początku aktorka wcale nie przejmuje się tym, co ma na sobie. Nie wypada w takiej sukience skakać po fortepianach? No i co z tego, przecież właśnie teraz trzeba opowiedzieć o tym, jak to "tymi tercynami, tercynami, tra ta ta bum, tra ta ta bum" gra się ten fragment. Wysocka ogrywając swój strój znakomicie eksponuje wyłom, jaki spektakl robi w sztywnej ramie koncertowych konwenansów. Reakcje publiczności pokazują, jakie to trudne do przyjęcia. Siedzę na balkonie, gdzie prawie nikt się nie śmieje - nie wiem czy dlatego, że nie rozumieją humoru, czy dlatego, że śmiech nie uchodzi na koncercie Nie śmieją się, ale za to doskonale wiedzą kiedy klaskać - bez nich z wrażenia zapomniałabym, że trzeba odklaskać swoje po pierwszej części koncertu. To bardzo ciekawe jak ten spektakl przez swoją niejednoznaczność gatunkową wymusza na publiczności ustalenie według jakiej konwencji będą się zachowywać. I to właśnie konwencjonalna rama, aż do ostatecznych ukłonów i braw podtrzymywana przez Wysocką i orkiestrę, tworzy klimat wydarzenia. No, ale jednak nikt nie jest z kamienia - jakoś w połowie spektaklu amfiteatr nie wytrzymuje i na wieść o tym, że "wszyscy myślą, że on będzie grał to samo, a tu gówno to samo, bo to są dziewiątki proszę państwa" wybuchł szczerym śmiechem, słyszalnym nawet z mojego odległego balkonu.

Opowieść o tym, co dzieje się w partyturze nie wyczerpuje jednak tekstowej struktury spektaklu - dużo ważniejszy jest problem recepcji twórczości Chopina. Spektakl Zadary jest pytaniem o to, co nasza kultura zrobiła z dorobkiem kompozytora. Czy aby nie jest tak, że zamknęliśmy go w wąskich ramach? Że odbieramy muzykę Chopina jako patriotyczny manifest, ignorując całą jej wielkość i różnorodność? W monologu Wysockiej kilkakrotnie powraca bardzo zasadna próba reinterpretacji biografii kompozytora, która z opowieści o emigrancie tęskniącym za ojczyzną, stawałaby się opowieścią o kimś, kto czuł się totalnie wyobcowany z każdej społeczności, beznadziejnie zmieniający swoje miejsca pobytu, w bezustannym poszukiwaniu spokoju. W spektaklu wymieniane są też przykłady kuriozalnych użyć muzyki Chopina. Scenariusz, napisany przez Michała Zadarę i Barbarę Wysocką jest oryginalnym zestawieniem rozmaitych tekstów. Zderzane są w nim relacje z listów kompozytora, fragmenty utworów literackich, w których pojawia się wzmianka o nim (np. "Ferdydurke" Gombrowicza) ze sloganami na temat jego muzyki.

Reżyserując spektakl Zadara zdecydował się na ograniczenie środków wyrazu do minimum - wystarcza mu orkiestra, bardzo proste projekcje, no i popis Wysockiej. Aktorka czasem wciela się w Chopina, czasem opowiada o nim z perspektywy mniej lub bardziej obiektywnego narratora, a czasem przypomina sobie, że trzeba opowiedzieć, co dzieje się w kolejnej części koncertu. Biegnie wtedy do postawionego na brzegu sceny mikrofonu i relacjonuje. W pewnym momencie próbuje nawet wejść w dialog z dyrygentem, który nie przerywając swojego głównego zajęcia, stara się chociaż udawać, że słucha co aktorka mówi.

Wszystko kończy się tak jak zaczęło - oklaski, dyrygent gratuluje pianistce, róże. Jak na dobrym koncercie. Rama zachowań pozwala do ostatniego momentu budować poczucie, że bierzemy udział w wydarzeniu wyjątkowym, trudnym do prostego zakwalifikowania. Ciężko jednak nie oprzeć się wrażeniu, że w tym spektaklu znakomity aktorski popis Wysockiej przesłania nawet samą Sinfoniettę Cracovię i sławną muzykę Chopina.

Katarzyna Waligóra
drugiobieg.org.pl
15 kwietnia 2013

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia