Po co tobie Polakiem być?

„Trans-Atlantyk" – reż. Artur Tyszkiewicz – Teatr Ateneum w Warszawie

Czy podczas zimnej wojny, gdy podbity, ledwie stojący na nogach naród szuka oparcia we własnej legendzie i martyrologii, wypada, aby pisarz odmówił pisania „ku pokrzepieniu serc" i dodatkowo obnażał wszystkie przywary danego kraju? Jerzy Franczak, który napisał komentarz do powieści „Trans-Atlantyk", nie odpowiedział jednoznacznie na to pytanie. Natomiast Witold Gombrowicz uznał, że podejmie się podobnego wyzwania i odpowie: „Tak" – niezależnie, czy jego rodacy będą z tego powodu zadowoleni.

W 1939 roku młody pisarz wybrał się w podróż do Ameryki Południowej wraz z kolegą po piórze, Czesławem Straszewiczem. Gdy wybucha wojna, większość pasażerów postanawia przedostać się do Anglii bądź innego kraju, byle tylko dołączyć do formującej się na obczyźnie polskiej armii. Lecz młody pisarz nie zamierza stać się częścią patriotycznej grupy. Nazywa się on Witold Gombrowicz i pozostaje w Argentynie, by tam zacząć spisywać swe wspomnienia ze spotkań z rodakami. A historię w niej zawartą nazwał „Trans-Atlantykiem".

„Trans-Atlantyk" w reżyserii Artura Tyszkiewicza to trudny spektakl, tak jak trudne jest samo źródło, czyli powieść Witolda Gombrowicza. Podczas sztuki bardzo łatwo się zapomnieć i zgubić kilka razy sens danego wątku. Fabuła z jednej strony bawi swoją grą słowną i zachwyca oryginalnym rozwiązaniem poszczególnych wydarzeń, z drugiej jednak strony bywa momentami niedorzeczna, jak gdyby celowo została pozbawiona jakiegokolwiek głębszego przesłania.

Można by z góry przyjąć, że „Trans-Atlantyk" służy do wyśmiania polskiego cierpiętnictwa, narodowych przywar, naszej tradycji, a przede wszystkim do obnażenia polskiej tożsamości, jednakże spektakl stara się także pokazać drugą stronę – stronę, po przekroczeniu której prowadzi się normalne życie bez wiecznego umartwiania się nad swoim smutnym losem Polaka. Pytanie tylko, czy główny bohater – tj. Witold Gombrowicz w ciele Przemysława Bluszcza – nie przesadza w tej historii i czy podobny postęp, który proponuje, zawsze okazuje się słuszny?

Dlatego też – jeżeli widzowi uda się odnaleźć w „Trans-Atlantyku" – będzie musiał zmierzyć się z lawiną pytań na temat Polski i Polaków, które od roku 1939 bynajmniej się nie przedawniły. Jeżeli jednak nie uda się mu odnaleźć, będzie miał przynajmniej możliwość trochę się pośmiać, ponieważ scenariusz wypełniony został groteskowym humorem. Dialogi są tym bardziej patetyczne i nadmuchane, im błahsza jest sprawa, o jakiej bohaterowie dyskutują, co sprawia, że spektakl ten staje się przedstawieniem zupełnie wyjątkowym.

No właśnie – bohaterowie. Nie sposób nie wyjść z przekonania, że aktorzy ze względu na swoją artystyczną duszę muszą w jakiś stopniu uwielbiać Gombrowicza. Jego „Trans-Atlantyk" daje im sporo możliwości do pokazania swoich możliwości w kreowaniu dziwnych, osobliwych, komediowych postaci. W tym spektaklu „normalny" (a przynajmniej najnormalniejszy) jest jedynie Witold Gombrowicz, którego zagubienie się w całym tym absurdzie doskonale odegrał Przemysław Bluszcz. Momentami wydaje się on jedynie obserwatorem poczynań Polaków, mających miejsce w Argentynie, który – podobnie jak widownia – nie opuszcza sceny od pierwszej do ostatniej minuty. Natomiast pozostali aktorzy, ma się wrażenie, chodzą, jak im się żywnie podoba. Pojawiają się i znikają, robiąc dużo hałasu wokół siebie, stając się karykaturami postaci, takich jak patriotyczny polityk (Artuś Barciś, który wykreował niepowtarzalnego bohatera z mistrzowską, wyszlifowaną do perfekcji sceną przemowy), homoseksualista Gonzalo (Krzysztof Dracz), niby przyjaciel-niby wróg, czyli stereotyp Polaka na obczyźnie (Tomasz Schuchardt), ojciec pragnący wysłać syna na front, by ten walczył o Polskę (Krzysztof Gosztyla) czy też jego naiwny syn-harcerz, pragnący poświęcić się na rzecz ojczyzny (Mateusz Łapka).

Ojczyzna w spektaklu Artura Tyszkiewicza przypomina statek, którym Witold Gombrowicz dopłynął do Argentyny. Jest to statek pochyły z pięcioma drzwiami. Oprócz tego scenografię tworzy taśma produkcyjna, dzięki której większość bohaterów wjeżdża i wyjeżdża ze sceny, poruszając się przy tym niczym pacynki.

Aż chciałoby się powiedzieć: „Koniec i bomba. A kto czytał (tudzież obejrzał spektakl), ten trąba", tyle że w „Trans-Atlantyku" problem wydaje się o wiele ważniejszy, niż w „Ferdydurke" Gombrowicza. To spektakl niełatwy, momentami wręcz nieprzyjemny, w dodatku bez antraktu na chwilę wytchnienia, ale niezaprzeczalnie potrzebny. W towarzystwie gwiazdorskiej obsady warto zadać sobie pytanie, czy statek o nazwie „Polska" ma szansę na dłuższą metę przetrwać bez zmian?

I czy warto nam być Polakami?

Marta Cecelska
Dziennik Teatralny
22 marca 2018

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...