Po premierze w Gdyni

"Tramwaj..." - reż: Piotr Kruszczyński - Teatr Miejski w Gdyni

Gdy trzeba się mierzyć z niebotycznym wzorem, najlepiej go zignorować i robić swoje. Tak właśnie zdecydował Piotr Kruszczyński, reżyserujący w gdyńskim Teatrze Miejskim "Tramwaj zwany pożądaniem" Tennessee Williamsa.

Sztukę, według której Eli Kazan w 1951 roku nakręcił film z legendarnymi rolami Marlona Brando i Vivien Leigh. Nawiązywać do tego jakoś? Bez sensu. Stanley, grany przez gościnnie występującego Jarosława Stachurskiego, jest więc zaprzeczeniem macho, stworzonego niegdyś przez Brando. Owszem, chodzi w glanach, ale nosi do nich spodnie biodrówki, opadające tak, żeby odsłonić skrawek bawełnianej bielizny - jak to przyjęto w dzisiejszym image\'u. Współczesny mężczyzna w pięćdziesiąt lat po Marlonie Brando, o wiele bardziej chłopiec niż samiec. Co, dodam, nie daje specjalnej okazji do stworzenia ciekawej kreacji na scenie. 

Kruszczyński zmienił postać Stanleya tak, by pasowała do mężczyzn naszych czasów. Dość powiedzieć, że Stanley i jego kumple schodzą się nie na pokera, tylko na gry komputerowe. I to nie na "Age of Conan" czy "World of Warcraft", tylko na zwykłą FIFĘ. Reżyser zrezygnował też z odtwarzania klimatu Nowego Orleanu sprzed ponad półwiecza, co jest ważnym tłem w sztuce Williamsa. Nie słyszymy dolatujących z okolicznych barów zmysłowych bluesów, a efektownie realistyczna scenografia, dwie turystyczne przyczepy postawione na sobie, mogłyby tak naprawdę stać na zapuszczonym przedmieściu każdego amerykańskiego miasta. Tak samo dobrze zresztą i na innym kontynencie. Powiedziałbym: wszędzie tam, gdzie ludzie żyją byle jak, na zasadzie wiecznej prowizorki. 

W piętrowym domu mieszkają Stanley i Stella na dole, a Inez i Steve na górze. Kochają się i nienawidzą, kłócą i godzą, nie mogą żyć ani ze sobą, ani bez siebie. Przez te ponad pół wieku od premiery sztuki Williamsa zmieniło się w tych niełatwych sprawach niby wiele, bo na przykład prawdziwi mężczyźni wymarli, ale - mówi nam Piotr Kruszczyński - co do istoty nie zmieniło się nic. Przyciąganie między kobietą i mężczyzną jest dalej taką samą wojną o to, kto kogo zdominuje i podporządkuje sobie. Raz jedna strona jest na wierzchu, raz druga, ale wojny płci nigdy to nie kończy. 

Tylko Blanche, najważniejsza postać tego przedstawienia, jest kimś z innej bajki. Jej pojawienie się i zniknięcie pokazywane jest nam jako film, wyświetlany na płóciennym ekranie. To gość z innej planety, E.T. w białym kostiumie, ze sznurami pereł, godzinami śpiewające w wannie piosenki Edith Piaf. Blanche jest inna nie tylko dlatego, że w przeciwieństwie do swojej siostry Stelli nie zapomniała francuskiego. Wcale też nie jest bardziej święta od reszty, broń Boże - to przecież alkoholiczka i nimfomanka, wyrzucona z nauczycielskiej posady po tym, jak uwiodła ucznia. Jest inna, bo pragnie czegoś innego niż pozostali bohaterowie.

Ponad złączonymi w jeden dom dwiema turystycznymi przyczepami, na samej górze, przez całe przedstawienie powoli miele powietrze duży wentylator, umieszczony w dziurze. To przez tę dziurę w kilku scenach spada na Blanche światło. Wtedy na przykład, gdy ma schadzkę z Mitchem, wiecznie spoconym, głupkowatym, co aż przesadnie odgrywa Filip Frątczak, kumplem Stanleya. Blanche w tym dziwnym świetle, marząca o swej pierwszej miłości, krucha, delikatna, w ramionach tego tępego prosiaka - to robi wrażenie. 

Beacie Buczek-Żarneckiej, grającej Blanche, udała się trudna sztuka: przekonania nas, że w tej cudaczce i histeryczce, uzależnionej od whisky i chłopców, kryje się coś delikatnego i czystego. Nie pamiętam Beaty Buczek-Żarneckiej w równie przekonującej roli. 

Nie we wszystkim jednak zagranej przez nią Blanche wierzę. Rozwijająca się w tej bohaterce choroba psychiczna nie wypada prawdziwie. Może też dlatego, że reżyser nijak nas do takiego finału sprawy nie przygotowuje? To zresztą, jak motorniczy Piotr Kruszczyński prowadzi ten tramwaj, przez ile przystanków i mijanek, jest osobną kwestią. Coś w dramaturgii tego przedstawienia, z dwiema przerwami, jedną tylko po to, by uwypuklić schadzkę Blanche i Mitcha, jest nie tak. Nie ma narastania napięcia, w końcówce odczuwa się znużenie. Mnie pobudziła dopiero finałowa scena, filmowa, w której Blanche wstępuje na ekranie w morskie fale i znika. Czemu tak banalnie? - coś zaprotestowało we mnie. 

Ale scenę "miłosną" Blanche i Mitcha zapamiętam na pewno. Także naturalną, zwyczajną Stellę Katarzyny Bieniek. Jak potulnie przyjmuje rolę, w jaką wtłacza ją jej pan i władca Stanley, kobiety od robótek ręcznych i rodzenia dzieci. Albo trywialność stereotypów w męsko-żeńskiej wojnie, albo skazująca nas na obojętność tęsknota za jakimś utraconym ideałem, jak w życiu Blanche. Co wybrać? Po pierwsze - mimo różnych jego mankamentów, wybrać się na to przedstawienie.

Jarosław Zalesiński
Dziennik Bałtycki
12 października 2009

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia