Poczekajmy, może będzie lepiej

"Poczekalnia.0" - reż. Krystian Lupa - 20. Międzynarodowy Festiwal Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych

Tegoroczny Festiwal Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych w Łodzi odbył się pod hasłem „Mistrzowie". Może dlatego nie mogło na nim zabraknąć Krystiana Lupy, bez wątpienia jednego z najważniejszych polskich reżyserów. Z tej okazji w klubie Wytwórnia zaprezentowano łodzianom zastanawiający akt performerski nazwany „Poczekalnia.0". Piszę „akt performerski", ponieważ na to, co publiczność festiwalowa miała okazję zobaczyć nazwa „spektakl" czy „przedstawienie" jest zdecydowanie niewystarczająca.

Na nieczynnej stacji kolejowej zatrzymuje się nocny ekspres. Pasażerowie jednego z wagonów, poddając się sugestii z megafonów wysiedli. Pozostawieni sami sobie zostają zmuszeni do spędzenia nocy w obskurnej poczekalni. W tym miejscu zaczyna się cała akcja. Widzimy to, czego chce od nas reżyser: „wyobraźmy sobie, że jesteśmy jednymi z nich". Przypadkowi ludzie skazani na siebie na czas bliżej nieokreślony. Sytuacja prowadzi do samoistnego stworzenia specyficznej oraz przymusowej mikrospołeczności, którą widz jedynie obserwuje. Niestety trudno wyobrazić siebie na miejscu aktorów, choć zdawałoby się to niespecjalnie skomplikowane (w końcu taka sytuacja może zdarzyć się każdemu). Ta mikrospołeczność, mimo że składa się z niekiedy interesujących indywiduów, jako zbiorowość staje się szarą masą na tle „ziemi niczyjej", jaką dla Lupy jest tytułowa poczekalnia.

Największym i niestety jedynym atutem przedstawienia jest bardzo dobra gra aktorów. Ewa Skibińska w swojej roli nawiązuje do włoskiej dziennikarki Oriany Falacci. Nieustannie nagrywa coś na swój reporterski dyktafon. Poza tym dość często sięga po piersiówkę, by alkoholem pomóc sobie przeżyć tę idiotyczną jej zdaniem sytuację, która zakrawa na absurd. Skibińska stworzyła interesującą postać schizofrenicznej kobiety, która nawet nie próbuje udawać, że sytuacja jest normalna. Pijackim krokiem porusza się po scenie, dając do zrozumienia, że wszystko i wszystkich ma w głębokim poważaniu, choć jej dziennikarska ciekawość nie pozwala na dłuższe siedzenie w jednym miejscu. Tuż obok znajdują się Pan i Pani Hubert – małżeństwo z wieloletnim stażem, które już nawet nie udaje, że ze sobą rozmawia. Ich dialogi obnażają toksyczność związku, w którym tkwią od lat. Pani Hubert nie chce się nawet udawać, że szanuje swojego męża. Znajdują się w punkcie, do którego zmierzają kolejni bohaterowie, Ania i Kroni – młodzieńcza para być może niegdyś zakochanych w sobie przyjaciół. Teraz ona jest zmęczona i znudzona, ale jemu jeszcze zależy. To psychologiczne zestawienie jednego związku w dwóch parach jest jednym z interesujących zabiegów przedstawienia. Halina Rasiakówna w roli Pani Hubert wiernie oddała portret zgorzkniałej kobiety niekochanej, a partnerujący jej Wojciech Ziemiański swoją grą umiejętnie to zgorzknienie i brak miłości uwydatnił. Choć Anna Ilczuk i Rafał Kronenberg (Ania i Kroni) nie byli tak wyraziści jak ich starsi koledzy, to również interesująco przedstawili szamotanie się młodości w związku udającym poważny. Równie ciekawą kreację stworzył Marcin Czarnik w roli Martina, człowieka, dla którego wszyscy z poczekalni są bandą idiotów, nie wyłączając jego samego. Ten urodzony w Oświęcimiu mężczyzna naznaczony został złem, jakie zrodziło się na jego rodzinnej ziemi. Obozowe baraki były dla niego nie tylko smutną codziennością, ale także miejscem zabaw z czasu dzieciństwa. W poczekalni znaleźli się również studenci szkoły aktorskiej, wracający z Auschwitz, które stanowiło dla nich rodzaj przygotowania do dyplomu pt. „Hamlet do Oświęcimia". Między Martinem a jedną ze studentek (Dagmara Morawiec) wywiązuje się dość ciekawa dyskusja na temat sensu życia w świecie zdeterminowanym przez śmierć. Szkoda tylko, że rozmowa ta nie toczy się na scenie, a na zewnątrz klubu Wytwórnia. Publiczność może ją obserwować jedynie z ekranów podwieszonych nad sceną.

Nie tylko ta dyskusja odbywa się poza sceną. Wiele innych rozmów między postaciami toczy się poza umowną przestrzenią gry. Aktorzy wędrują do toalety, na podwórze, przechadzają się korytarzami klubu. Publiczności pozostaje obserwowanie ich na ekranach, podczas, gdy reszta postaci siedzi na scenie nie robiąc nic znaczącego. Niestety nie przekonują mnie takie zabawy z rozszerzeniem obszaru aktorskiej gry. Jest to właśnie jeden z manewrów, przez który akt performerski Lupy trudno zamknąć w słowach „przedstawienie teatralne". Jednak nie to jest największym zarzutem „Poczekalni.0". Problem polega na tym, że wizja, jaką miał reżyser została rozmyta przez brak spójności w dialogach, które często prowadzone jednocześnie w różnych miejscach sceny nie pozwalały na skupienie. Dodatkowo, mikroporty, tak uwielbiane przez niektórych twórców, wzmacniały poczucie bylejakości słów wyrzucanych przez aktorów. Nie musieli przecież pracować nad swoim głosem, zwracać uwagi na intonację, czy nawet modulację – po prostu wyrzucali z siebie słowa, często po cichu, często mamrocząc, stwarzając tym samym już nie dystans do publiczności, a przepaść między nią a postaciami. Co najsmutniejsze, tekst sztuki, która sama w sobie jest dość interesująca, traci na znaczeniu przez to nieustanne poczucie apatii i bylejakości bijącej ze sceny. Interesując treści i ważne myśli łatwo zamieniły się w przegadane dialogi.

Mistrzami w tego typu przekombinowania okazali się Marcin Pempuś i Adam Szczyszczaj w roli alfy i bety. To tak zwani podglądacze. Z ekranów dowiadujemy się, że w innym pomieszczeniu prowadzą nieustanną obserwację poczekalni. Zastanawiają się jak będą zachowywać się ci przypadkowi ludzie, z zainteresowaniem śledzą bieg wydarzeń. Mogą być pewnym archetypem publiczności, która również jest na miejscu podglądaczy. Stanowią lustro, w którym publiczność powinna się przejrzeć. Jeśli tak, to uniemożliwia to uczestnictwo w „poczekalnianej mikrospołeczności" – podglądacz nie może być uczestnikiem. Ale czy na pewno? Lupa próbuje złamać tę zasadę. Możemy nie tylko podglądać z ukrycia, czy bezkarnie obserwować, ale przede wszystkim wyobrazić siebie w rzeczonej poczekalni. Jednak po obejrzeniu przedstawienia trudno wymagać od widzów chęci wyobrażenia siebie w dworcowej poczekalni.

W swoich notatkach do „Poczekalni" Lupa pisze: „Widz też wysiadł z tego pociągu na ziemi niczyjej. Na jakieś łące, przez którą – żeby dojść do pierwszej dróżki prawdy – musi przejść – przed nadspodziewanie bagnistą łąkę – mocząc sobie nogi." Nie jestem przekonana, czy w bagnistej łące, jaką jest ten spektakl można odnaleźć najmniejszy nawet trop prowadzący do upragnionej dróżki prawdy. Za dużo po drodze niejasnych wrzosowisk, nadgniłych szuwarów oraz męczącej mgły, które czynią z przedstawienianic poza poczekalnią na lepsze czasy.

Paulina Aleksandra Grubek
Dziennik Teatralny Warszawa
19 kwietnia 2014

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...