Podrażnienia mózgu

"Wesele" - reż. Jan Klata - Narodowy Stary Teatr w Krakowie

"Wesele" Jana Klaty nie jest wydarzeniem, choć na wydarzenie próbuje się je kreować. Po prostu na tle katastrofalnych spektakli Klaty z ostatnich lat wypada przyzwoicie.

To naturalne, że teatr wyłapuje konteksty zewnętrzne, wchłania rzeczywistość; ta jego specyfika powoduje, że staje się interesujący nie tylko dla ograniczonego kręgu wyznawców. Najciekawiej jest wtedy, gdy znaczenia zaczynają się w nim ujawniać niespodziewanie, gorzej gdy na scenie odbywa się coś w rodzaju łatwej do przewidzenia manifestacji. Tak było w przypadku tego "Wesela". Samo wyczekiwanie krakowskiej premiery przebiegało w atmosferze zapowiedzianego konkursu na dyrektora Starego Teatru. Wytworzyła się alternatywa: albo pozostający na stanowisku Jan Klata objawi się za jej sprawą jako triumfator, pokazując "Wesele" właściwie jako otwarcie swej kolejnej kadencji, albo jako rebeliant, któremu odebrano nadzieje na to, by łatkę rebelianta teatru z siebie zerwać.

I stało się źle, bo wymiar przegranej Klaty - w moim przekonaniu zasłużonej - jest jeszcze gorszy, prowadzi zarówno na manowce w nachalnym odczytywaniu znaczeń Wyspiańskiego jako szczególnie dla tej inscenizacji istotnych, jak i je demaskuje, pokazując umowność oraz tymczasowość gestów i póz z przedstawienia. Wszystko wedle wspomnianej alternatywy, która rzecz jasna jakoś wyklucza spokojną dyskusję.

Bo jak tu patrzeć choćby na otwierające "Cóż tam, panie, w polityce?" kiedy na to pytanie Czepca do Dziennikarza obaj panowie wybuchają histerycznym śmiechem; pytanie to zresztą Czepiec zadaje w taki sposób, że natychmiast staje się jasne, iż rozmawiamy o innej sprawie. Czepiec nakierowuje Dziennikarza, dopytując, bo przecież mówimy o polityce tu i teraz, zatem samo "Chińcyki trzymają się mocno" to nic więcej, jak ucieczka przed aktualną debatą na naszym własnym podwórku. Z kolei maksymalnie rozciągnięty w czasie śmiech pozwala się domyślić, że Klata rozpoczyna "Wesele" jako twórca pozbawiony złudzeń, które tak długo w sobie nosił. Teraz dopiero może się wyśmiać. Ale jest w tym coś dziwacznego, biorąc pod uwagę, że co najmniej od roku reżyser jak ognia unikał wypowiedzi zahaczających o bieżącą politykę. Na jakiś czas z pozycji kontestatora warto się wycofać, lecz gdy się okaże, że to na nic, warto na nią powrócić. Albo-albo... Jednak nie da się ukryć - i chciałbym to podkreślić - że Jan Klata jako reżyser dojrzał. Trudno doszukać się w tym "Weselu" formalnie niedopracowanych fragmentów: jeśli dotąd Klata nie potrafił łączyć sekwencji scen inaczej, jak sięgając po teledyskowe przerywniki, które usprawiedliwiały każdą niespójność, każde wyrzucenie na śmietnik połaci tekstu, to tym razem odczytując zmienne tonacje Wyspiańskiego, płynnie przechodzi od zbiorowego szaleństwa do dialogów dwójkowych, trójkowych.

I niemal nie popełnia w tym błędu, lecz znowu chciałoby się, by z reżyserskim ołówkiem obchodził się rozsądniej: znakomity, przypominający bardziej satyra Stańczyk Edwarda Lindego-Lubaszenki dostaje w dialogu z Poetą do wypowiedzenia jednak mało - co prawda zostaje w nim wszystko to, co najważniejsze, ale gdzieś umyka przy okazji szansa na jedną z najbardziej fascynujących scen tego "Wesela", które paradoksalnie - jak na Klatę - sprawdza się tam, gdzie staje się kameralne, gdzie zamienia się w rozmowę o idei, marzeniach i rozczarowaniach. Kiedy cichnie po ogłuszającym łomocie blackmetalowej grupy Furia, której muzycy przez cały spektakl stoją na cokołach rozstawionych w czterech punktach scenicznej przestrzeni. Wyglądają trochę jak duchy słowiańskich prabogów lub jak chochoły, które od początku nadają przedstawieniu rytm.

To, że muzyka Furii narzuca kontekst Wyspiańskiemu, w ogóle wydaje się kluczowe. Trudno bowiem mówić o potańcówce do blackmetalowych dźwięków. To może być jedynie spotkanie w chaosie, w którym dziś wszyscy czują się najlepiej, choć to niezupełnie ich wybór. Chaos zwalnia z odpowiedzialności, można w nim dowolnie żonglować symbolami albo pławić się w ich nadmiarze. Pewnie dlatego inteligentny, lecz i do imentu rozgoryczony Czepiec Krzysztofa Zawadzkiego (być może nawet najlepsza rola w tym "Weselu") paraduje przebrany w stroje z różnych mód, ale za to każdy z nich na swój sposób mieni się barwami narodowymi. Do tego stopnia, że na słowa "Nie polezie orzeł w gówna" Zawadzki odsłania czerwony T-shirt z emblematem narodowego orła. Panna Młoda (Monika Frajczyk) z kolei jest w widocznej ciąży, co od razu zmienia kontekst stosunku do tradycji i zupełnie inaczej ustawia dialog z Księdzem (Bartosz Bielenia). Chyba najmocniejszy zyskuje to wymiar, gdy Poeta (Zbigniew W. Kaleta) wypowiadając słynne "A to Polska właśnie" nie wskazuje na serce Panny Młodej, lecz ostrożnie i łagodnie stara się przyłożyć dłoń poniżej jej piersi, próbując wyczuć dziecięcą obecność. Jego słowa wypowiedziane z westchnieniem brzmią przy tym, jakby wskazywały na przyszłe pokolenia jak na ostatnią deskę ratunku od dzisiejszego nieładu w głowach.

Nie są to jedyne wiele mówiące sceny. Tak, jak zaznaczyłem, Klata chce powiedzieć więcej za pomocą wskazówek. W akcie II wymazany czerwono-białą farbą Rycerz (Małgorzata Gorol) z powstańczą opaską na ramieniu zaświadcza o okrucieństwie wojny i jest to rzeczywiście poruszające. Co zaskakujące, buzujące dźwięki, nawracający chocholi taniec i może nazbyt często za szybkie rozprawianie się z niektórymi dialogami wcale nie przeszkadzają w wyławianiu znaczeń.

Ale Klata nie byłby sobą, gdyby odmówił sobie tego, z czego dobrze go znamy: plakatowości obrazów. Niweczy to spójność szczególnie I aktu. Bo jeśli zgadzamy się, że potęga struktury "Wesela" zasadza się również na publicystyce i poezji sąsiadujących tak bezpośrednio, że w każdym innym dramacie wydawałoby się to wręcz niemożliwe, to gdy Klata schodzi do poziomu kabaretu, coś zaczyna się burzyć. Jeśli Ksiądz koniecznie ma być pokazany jako śmiechu warty fircyk wyśpiewujący "Baranki Boże", a chwilę później, gdy będzie trzeba pogodzić awanturników, intonujący piosnkę "Chrześcijanin tańczy" - co na dłużej zmienia przebieg dramatu - to warto najzwyczajniej zapytać: po co dławić Wyspiańskiego?

Jan Klata zawsze radził sobie z klasyką tak źle m.in. dlatego, że na scenie do znudzenia przekonywał, iż na wszystko można znaleźć puentę rodem z popkultury. Niemal za każdym razem natychmiast gubił przy tym skalę literatury, potem zaś miał już kłopoty z odnalezieniem jej na nowo. Ale też może tym razem reżyser podważa samego siebie, gdy Wernyhora (Zbigniew Ruciński) zamiast złotego rogu wręcza Gospodarzowi wygniecioną plastikową reklamówkę?

Odnosi się to także do innych strategii w tej realizacji. Poeta jest kimś, kto przez swoje przesadne zblazowanie już na starcie odsłania się całkowicie i później przestaje interesować, zwłaszcza wydaje się męczący w dialogach z Rachelą (Katarzyna Krzanowska). Wolałbym też dowiedzieć się więcej z ról Radosława Krzyżowskiego (Pan Młody), Juliusza Chrząstowskiego (Gospodarz) i Romana Gancarczyka (Dziennikarz). Nazbyt są zdefiniowani w tym dojmującym zmęczeniu, utracie wiary; niewiele brakuje, by wszyscy chodzili po scenie z rękami w kieszeniach. Trochę to za mało, bo u Wyspiańskiego niemal do końca aktu III dowiadujemy się o nich coraz więcej.

Pewnie zwiodła tu Klatę decyzja, by narzucić "Weselu" jeden kontekst: przegranej, która już się wydarzyła. Przecież środek sceny zajmuje ścięte w połowie drzewo, a na nim kapliczka. Ma to swoje poważne konsekwencje, bo finał w oczywisty sposób musi stracić na znaczeniu, pojawienie się seniora Starego Teatru Andrzeja Kozaka jako Jaśka pozostaje tylko symbolem kolejnych polskich pokoleń, które traciły swe różnorakie szanse. To ważne, lecz do tego momentu dramaturgia niemal zdąży zaniknąć. Jeszcze szczegół: wraz z wejściem Jaśka warto przypomnieć sobie gest Poety wobec Panny Młodej, gdy pada: "A to Polska właśnie"

Jeśli coś w tym "Weselu" rzeczywiście zadziałało do końca, to zapewne wspólnota zespołu Starego. Widać, że na scenie walczy o coś więcej, kontekst tego jest oczywisty, ale też zagranie narodowego arcydramatu zawsze uchodziło za sprawdzian ostateczny.

Wspólnota się udała - mimo wszystko, mimo tych czterech słabiutkich lat z Janem Klatą. Co dalej? Sprawdzimy.

Przemysław Skrzydelski
wSieci
19 czerwca 2017

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia