Podróże dzisiejszego Guliwera

"Mój niepokój ma przy sobie broń" - reż. Julia Mark - Teatr im. Stefana Żeromskiego w Kielcach

Kielecki spektakl Julii Mark przekonuje, że podróże dzisiejszego Guliwera rozgrywają się w wirtualnym świecie. Przynoszą one równie pesymistyczny obraz kondycji ludzkiej, co słynna powieść Swifta.

Pierwszy rzut oka po wejściu na salę kieleckiego teatru powoduje lekką konsternację. Scena w remoncie? Czworobok zabudowany płytą pilśniową ożywa. W oknie wyciętym w tylnej ścianie dwóch muzyków. Dopiero po jakimś czasie zauważamy w bocznych ścianach dwa mniejsze, symetryczne otwory. Statyczna przestrzeń przypomina ekran monitora - nie bardzo wiemy tylko, czy obraz pojawiający się na nim to jeszcze świat komputerowej gry, czy już sygnał kanału wiadomości. Syntetyczno-perkusyjna muzyka Antonisa Skoliasa i Wojciecha Długosza coraz szczelniej wypełnia przestrzeń. W narastającym hałasie niemal niepostrzeżenie pojawi się Guliwer (Wojciech Niemczyk). Nie będzie jednak żaglowca, nie będzie romantycznej wyprawy. Ten Guliwer surfuje po internetowych portalach, interaktywnych grach. Zamiast steru w ręce będzie trzymał pilota satelitarnego dekodera. Jego manifest podróżnika, chaotyczny palimpsest starych i nowych obrazów podróży przez czas, przestrzeń i wyobraźnię, ginie wykrzyczany w ogłuszającym hałasie dźwięków - tak jak każdy głos wypuszczony dziś w polifonię mediów. Ten pierwszy Guliwer (bo będzie ich kilku) to Guliwer-Pakuła.

Swift swojego Guliwera wypuszcza w podróż przez wszelkie okropieństwa ówczesnej cywilizacji. W bajkowym świecie swojej książki dokonuje w istocie bilansu kondycji ludzkiej swojej epoki, rysując jej pesymistyczny obraz. Wydaje się, że od tego czasu dokonaliśmy w kwestii okropieństw sporego postępu. Guliwer-Pakuła swojego pilota-teleportera użyje czterokrotnie. Skróciły się dystanse. Wystarczy jedno pstryknięcie i już jesteśmy w kolejnej rzeczywistości.

Reportaż z Krainy Liliputów opłakującej śmierć swojego przywódcy. Telewizyjny show. Na scenie jego wodzirej i goście. Prowadzący nie pozwoli widzom na nudę. Oto policjant - stróż porządku, który mimo wiernej służby popadł w niełaskę. Oto Pan Papu - zabił swoją córkę, aby nakarmić pozostałe dzieci. Oto liliputka (wstrząsająca Joanna Kasperek), która dokonała aborcji, ale nie tak, jak te wyszydzone przez nią kobiety z Wyspy Olbrzymów, które robią to dla przyjemności. Tylko dlatego, że na to dziecko nie miała pozwolenia władcy. Wodzirej wyciśnie każdy szczegół. Publiczność musi dostać żer. Musi osądzić bohaterów. Ostatecznie jednak wszystko skończy się dobrze - wódz, umierając (wspaniałomyślnie?), ostatnim dekretem skazał wszystkich swoich poddanych na śmierć. Codzienne realia Korei Północnej? Świat rozrywki Chin? A może The Jerry Springer Show, albo Rozmowy w toku? Guliwer wizytujący Krainę Liliputów podzielił zapewne los pozostałych bohaterów w obozie reedukacji imienia Wielkiego Wodza. W jego stroju w dalszą drogę udał się Wodzirej.

Przenosimy się na Wyspę Arvo. Spotkanie Guliwera z Reniferem Arvo okazuje się w zasadzie brakiem spotkania. Renifer zagłębiony w archiwum wiedzy wszelakiej nie widzi konieczności kontaktu ze światem zewnętrznym i doświadczalnym. Arvo jest światem internetowego czatu. Pozornej duchowości i atrofii bezpośrednich uczuć. Jest też światem tuż przed technologiczną apokalipsą. Drugi jego mieszkaniec, Renifer Hans, beznamiętnie recytuje Guliwerowi swoją wersję apokalipsy - apokalipsy dokonanej przez naturę na technice. Ten kilkuminutowy, niezwykle statyczny fragment spektaklu, to fenomenalny popis Dagny Dywickiej. Wykrzyczawszy bezlitosny wyrok natury na człowieku, poniesie dalej teleporter Guliwera wprost na Wyspę Hibakusza.

To wyspa po apokalipsie dokonanej przez człowieka na człowieku. Wyspa ludzi skażonych. Ocaleńcy z nuklearnej zagłady starają się żyć dalej. Ulubioną zabawą jest licytacja na zwyrodnienia rodzonych tu dzieci. Bestiarium i gabinet osobliwości w jednym. Licytacja następuje przed Guliwerem-dziennikarzem, łowcą przygód. Który widok będzie wystarczająco potworny, aby przykuć jego uwagę? Oto plan serialu popularnonaukowego. Program wycieczki dla "prawdziwych podróżników". Niekoniecznie na nuklearny poligon, może tylko w okolice afrykańskiej kopalni fosforytów albo w roponośne delty południowoamerykańskich rzek, a może tylko na chińską hałdę recyklingowanych elektronicznych śmieci.

Trzy podróże Guliwera prowadzą nas przez dno ludzkiego piekła. Trudno wyobrazić sobie gorsze obrazy. Zasłużona więc wydaje się kolejna teleportacja, na Wyspę Troskliwych Misiów.

Oto świat pozbawiony trosk, gdzie wszyscy się do siebie uśmiechają i są dla siebie mili. Jest sympatycznie, "słitaśnie", jak mówi jeden z bohaterów. Misie są różowe, porozumiewają się między sobą tekstami piosenek Bryana Adamsa. Idylla to jednak pozorna. Szybko okaże się, że ten, kto nie chce prowadzić życia takiego jak one, to "pedał". A pedałowi trzeba "przywalić w ryj". Wyspa Misiów okazuje się być wcale nie lepsza od pozostałych.

Ale to przecież tylko czwarty kanał w telewizorze. Możemy użyć pilota jeszcze raz i wrócić do naszego świata. A w nim, w końcowej scenie, Lena Del Rey (ponownie doskonała Joanna Kasperek) śpiewa, że przecież najważniejsze, że już piątek i znowu możemy się bawić. Bo przecież wszystkie okropieństwa tego świata znikają razem z gasnącym ekranem telwizora lub komputera. W prawdziwym świecie jest tylko zabawa i nie ma czasu na troski.

Mateusz Pakuła w jednym z wywiadów poprzedzających kielecką premierę przyznał, że inspiracje czerpał z licznych reportaży opisujących dzisiejszy świat (inspiracji i odwołań tu zresztą więcej, i to rozpiętych między Lévi-Straussem i Houellebecqiem z jednej strony, a Davidem Bowiem i Fiszem z drugiej). Obraz świata przedstawionego w literackiej kondensacji, podbitej jeszcze konsekwentną i bardzo oszczędną formułą przyjętą przez Julię Mark, napawa grozą. Oglądamy tu jednak dokładnie to samo, co widzimy codziennie na okładkach gazet, ekranach telewizorów i komputerów. Niepokój Pakuły jest naszym niepokojem.

Tekst powstał na zamówienie kieleckiej sceny, i choć kształtował się w bliskiej współpracy z reżyserką (realizacja w Teatrze Żeromskiego to druga realizacja dramatu Pakuły w karierze Julii Mark, która, jeszcze jako Pawłowska, wyreżyserowała w Teatrze im. Stefana Jaracza w Olsztynie Księcia Niezłoma), jest z pewnością pełnokrwistym dramatem. O Pakule jest głośno, choć w ostatnim sezonie przebiły się raczej jego realizacje dramaturgiczne niż twórczość oryginalna (co najmniej dwie z nich są istotne - Źle ma się kraj Weroniki Szczawińskiej, gdzie tekst powstawał we współpracy z reżyserką, w bydgoskim Teatrze Polskim, i przede wszystkim Paw królowej Pawła Świątka w krakowskim Teatrze Starym). Zwłaszcza druga z realizacji, z racji obróbki arcytekstu Masłowskiej, pozostawia w języku Pakuły pewne ślady.

W Kielcach autor wychodzi jednak z próby zwycięsko. Pomaga w tym zespół realizatorów. Przede wszystkim wycofana, niemal ascetyczna scenografia, w której reżyserka prowadzi aktorów możliwie prostymi ścieżkami. To dobry pomysł na tekst tak gęsty i porwany. Nadspodziewanie dobrze radzą sobie w tym świecie kieleccy aktorzy. Próżno tu szukać wybijającej się gwiazdy. Mój niepokój to spektakl zespołowy i zespołowo został zagrany.

Kielecka scena w ostatnich sezonach już nas zaskakiwała. Chociażby Hamletem Radosława Rychcika i Joanną Szaloną; Królową Jolanty Janiczak w reżyserii Wiktora Rubina. Spektakl Mark ma wielkie szanse co najmniej dogonić poprzedników. Słabością poprzednich sezonów były problemy w utrzymaniu tempa i spójności spektakli po premierze. Chciałbym wierzyć, że ta przypadłość nie bedzie już trapić kieleckiego zespołu, bo dla dynamicznego i na tempie właśnie opartego spektaklu Mark mogłoby to być zabójcze.

Grzegorz Reske
Teatr nr 6/09
17 lipca 2013

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...