Podstawówka przed maturą

"W 80 dni dookoła świata. Tam i z powrotem" - reż. Robert Talarczyk - Teatr Śląski w Katowicach

Kilka dni temu miałam nieprzyjemność obejrzeć spektakl „W 80 dni dookoła świata" przygotowany przez zespół Teatru Śląskiego. Nie ukrywam, że przez kilka lat zaniedbałam wizyty w owym teatrze, jednak zawsze uważałam, że jest świetna placówka, dbająca o widza i repertuar. W moim osobistym rankingu TŚ plasował się na poczesnym miejscu, będąc ostatnim chyba sanktuarium dramatu w zalewie tandetnych komedii pisanych i granych pod spragnionych rozrywki uczestników wieczorów kawalerskich.

Niemal wszędzie błahe i miałkie farsy zepchnęły z afiszy tytuły wymagające czy nieco bardziej ambitne, zmanierowały scenarzystów, reżyserów i aktorów, odebrały im smak artystyczny oraz popchnęły w ramiona pustej komercji. Byle widz dopisał, byle budżet się spiął i byle wystarczyło na utrzymanie placówki. Rozumiem to, bo nie jestem oderwanym od rzeczywistości idealistą. Co więcej, sama bywałam widzem bulwarówek i bawiłam się przy nich świetnie. A zatem, co złego jest w spektaklu, który zmusił mnie do napisania tej recenzji?

Prawie wszystko.

Zaczynając od początku. Powieść Juliusza Verne jest lekturą w klasach IV-VI szkoły podstawowej, a nie liceum tudzież gimnazjum, zatem widzami udającymi się na spektakl w przeważającej części byli młodsi uczniowie. „Zabawne" do bólu brzucha aluzje były dla nich niczym kula w płot (cały czas miałam wrażenie, że najlepiej na sali bawiły się panie z obsługi widowni). Mocno już przestarzały tekst, który mówi o pewnym zakładzie i jego konsekwencjach, został sprowadzony do roli kanwy, a jego sens – godzenie przeciwieństw, pochwała lojalności i przedsiębiorczości- zastąpiono ... no właśnie, nie bardzo wiem czym, dlatego pozwolę sobie przedstawić treść. Passepartout poznaje Fogga i razem ruszają w podróż, za nimi podąża Fix detektyw przedstawiony jako pies. Mówi się o nim wprost, jak o psie tropiącym, on sam szczeka i warczy. Tępy buldog, który tylko przeszkadza obu podróżnikom. Ostentacyjnie upija do nieprzytomności służącego Fogga, bije się z nim, aby na koniec – ku uciesze widzów- zebrać ze wszystkich stron srogie cięgi. Brutalny i głupi staje w jawnej opozycji do naszych bohaterów. W ten sposób, zamiast z zapartym tchem śledzić pojedynek Fogga z bezwzględnie upływającym czasem, widzowie skupiają się nad tym kto i jak pobije, zdefasonuje, rąbnie, huknie Fixa. Można się pośmiać, bo przecież to jest takie a propos i na czasie – skopać „psa". Aż dziw, że scenograf nie zaprojektował koszulek z wiadomym napisem. Wszyscy kibole obecni na sali musieli być usatysfakcjonowani zarówno sposobem przedstawienia postaci, jak i jej poprowadzeniem. Lekki poszum podczas wejść Fixa świadczył o tym, że dzieciarnia załapała aluzje i jej się spodobała, w końcu nikt nie lubi „psów". Co nie?!

Takie podejście pod najtańsze gusty publiczności musi zaprocentować niezłymi wpływami do kasy. I tylko to jedno głupie pytanie, czy rzeczywiście ze sceny powinien płynąć akurat taki przekaz, zostało skutecznie uciszone słodkim brzękiem sypiących się monet.

Zostawmy moralne dylematy, by razem z Foggiem ruszyć dalej. Bo tam czekają już na nas same fantastyczne przygody. Możemy pokiwać się do rytmu a la Bednarek z upalonymi maryśką Hindusami, porozmawiać o tym, że według Passepartout opium jest całkiem okej, płynąć na statku, którego kapitanem jest baba z brodą, postrzelać (nie bardzo wiadomo dlaczego) do gibiącego się Amerykanina oraz dziwnych Indian. Możemy robić dużo rzeczy, ale jakoś mnie się nie chciało. Pomysł, żeby małolatom pokazywać, jaki to suuper luz łapie się po gandzi, wydaje mi się nie tylko karkołomny, lecz wręcz niestosowny. A demonstrowanie niczym w dziewiętnastowiecznym cyrku karykaturalnych postaci – brakowało dwugłowego cielaka i osiłka łamiącego sztaby ( mam nadzieję, że następnym razem reżyser o nich nie zapomni) schlebia wyłącznie jarmarcznym gustom.

I żeby było jasne, nie mam nic przeciwko takim –powiedzmy- urozmaiceniom w dramacie dla dorosłych, wystawianym po południu dla świadomej i czytającej aluzje publiczności, ale wepchnięcie ich na siłę do sztuki przeznaczonej dla jedenastolatków, uważam za niesmaczne. Wierzę, że „80 dni dookoła świata" się podoba i pewnie brakuje na ten spektakl biletów. Wierzę, że aktorzy dali z siebie wszystko, scenografia i muzyka także nie budzą moich zastrzeżeń, jednak spektakl jako całość jest nie do przyjęcia. Owszem, można uznać, że jestem zgredem, starą, skostniałą belfrzycą, która się czepia, bo nie rozumie młodzieży i nowoczesności, a zamiast suuuper fajowego na maksa spektaklu, chciałaby oglądać na okrągło Modrzejewską w Dziadach. Ale można, porzuciwszy wycieczki osobiste, także przyjrzeć się papce płynącej ze sceny, żeby zapytać – o co tu chodzi? Kilka lat temu Teatr Rozrywki w Chorzowie wystawił tą samą powieść Verna i odniósł sukces, spektakl był wizualnie ładny oraz niegłupi, a dzieci wychodziły z teatru oczarowane czyli jednak dało się staroć przekuć na język i styl odpowiedni dla dzieci w wieku od lat 10-14. Starsi pewnie nudzili się na nim śmiertelnie, ale ustalając docelową publiczność, pewnie nikt w teatrze nie zakłada, że przyjdą noworodki z seniorami i każdy znajdzie coś dla siebie, bo teatr to nie hipermarket. W przypadku tego spektaklu powinno się założyć cenzurę wieku – na tę wersję „80 dni ..." wpuszczamy tylko od 16 roku życia – tylko, kto z młodych ludzi przed maturą, poszedłby na adaptację lektury z podstawówki?

W taki właśnie sposób powstała cyrkowa chimera o wątpliwej myśli przewodniej i jeszcze bardziej wątpliwym humorze. Tandetna, demoralizująca i płytka. Taka, z której mogą śmiać się jedynie panie z obsługi widowni – bo ktoś musi. Szkoda, że wystawił to Teatr Śląski, szkoda, że pierwsze spotkania dzieciaków z teatrem odbywają się w stylu jarmarku osobliwości. Szkoda aktorów, widzów i czasu.

PS. A tak w ogóle to dzieciakom średnio się podobało.

Janina Skop
dla Dziennika Teatralnego
18 stycznia 2017
Portrety
Robert Talarczyk

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia