Podwójny bonus

Rozmowa z Mirosławem Neinertem

- Nadętych u nas nie ma, wyśmialibyśmy ich. Gdyby aktor uważał, że jest kimś lepszym od technicznego, czy od garderobianej, to byłaby żenada, nie mieści mi się to w głowie i to nie tylko w kategoriach zawodu aktora, ale przede wszystkim w wymiarze ludzkim - mówi MIROSŁAW NEINERT, dyrektor Teatru Korez w Katowicach.

Wakacje w Korezie zakończyły się z pompą, benefisem Mirosława Neinerta, proszę przyjąć najlepsze życzenia urodzinowe. To jest jeden z powodów naszej rozmowy. Szukając jednak rozmówcy u progu nowego sezonu, zastanawiałam się, który z dyrektorów teatru naszego regionu będzie najmniej narzekał i mam nadzieję, że się nie pomyliłam, wskazując na pana?

- Nie wyprowadzę pani z błędu, ale przede wszystkim dlatego, że ja w ogóle nigdy nie narzekam. Dlaczego? To bierze się z bardzo prostej przyczyny. Pochodzę z niezamożnej rodziny, w związku z tym wszystko, co mnie spotyka w życiu jest dla mnie bonusem, czymś co mnie ogromnie cieszy i uskrzydla...

Tak było zawsze?

- Bywało różnie, ale od chwili, kiedy otarłem się o śmierć, wszystko, co następuje od tego momentu zyskuje rangę podwójnego bonusu. Nawet kiedy pada deszcz i walą pioruny, myślę jak to cudownie, że w ogóle jest pogoda.

To są słowa Mirosława Neinerta, czy dyrektor Korezu podziela ten optymizm?

- Generalnie w Polsce zapanowała bardzo zła atmosfera wokół teatru, wiele znakomitych pomysłów rozbija się o urzędniczą bezduszność, by nie powiedzieć bezmyślność. To dotyczy zresztą nie tylko spraw teatru, ale pojmowania kultury w jej szerokim znaczeniu. Czymże jest na przykład zwolnienie Ewy Wójciak ze stanowiska dyrektora Teatru ósmego Dnia w Poznaniu, jak nie przykładem krótkowzroczności i niezrozumienia roli urzędnika? Niezależność teatru jest podstawą jego bytu, a dotowanie jego działalności nie może powodować ingerencji w jego funkcjonowanie. Niemal każda scena w Polsce boryka się z problemami, ale nie ma obaw, teatr przetrwa, w przeciwieństwie do sławy jakiegoś tam pracownika administracji państwowej.

Wasza przestrzeń życiowa znacznie się ostatnio powiększyła.

- Zyskaliśmy miejsce po Centrum Scenografii, dzięki ich wyprowadzce do nowej siedziby Muzeum Śląskiego, przeznaczymy go na magazyny, dodatkową garderobę, wygospodarujemy także pomieszczenia dla warsztatów teatralnych, czy spotkań, które nie wymagają sceny. Wreszcie będziemy mieli gdzie trzymać nasze rzeczy, afisze, archiwa i przenieść to nasze mikroskopijne biuro do większego lokalu, w tym niewielkim pomieszczeniu w porywach musiało pracować sześć, siedem osób, a mimo to daliśmy radę przygotować normalny repertuar i coroczne dwa nasze festiwale: Katowicki Karnawał Komedii i Letni Ogród Teatralny. Zdawać by się mogło, że te zmiany to drobiazg, ale tak nie jest, to potężny zastrzyk, który bardzo nam pomoże. Na Sali będzie także długo wyczekiwana klimatyzacja. Nie mamy więc na co narzekać. Jest dobrze.

Zagospodarowanie nowego miejsca będzie jednak kosztowało.

- Sami wszystko zrobimy.

Teatrom prywatnym jest łatwiej?

- Przeciwnie, gorzej i to podwójnie. Wielu bowiem urzędnikom wydaje się, że nie powinni wspierać państwowymi środkami teatrów prywatnych, ponieważ mogą się narazić na podejrzenie o robienie jakiś nieczystych interesów. Nic bardziej głupiego nie można wymyśleć. Wobec takiego nastawienia nauczyłem się nie liczyć na tę pomoc w sposób szczególny. I cieszę się z tego, co mam.

Czyli...

- Przede wszystkim mam świetnych aktorów, którzy przy okazji są moimi kolegami. A to jest warunek, bez którego nie wyobrażam sobie funkcjonowania teatru, choć wiem, że są twórcy, którzy uważają, że tylko w stresie i konflikcie najlepiej wszystko wychodzi. Ja zdecydowanie do nich nie należę. Mam miejsce, gdzie możemy odbywać próby i spotykać się z publicznością.

O widownię i frekwencję też nie musicie się martwić.

- Inaczej bym śpiewał i nie byłbym zapewne takim optymistą, gdyby publiczność do nas nie przychodziła i od tylu lat nie dawała nam tak wielu dowodów uwielbienia.

Publiczność bywa anonimowa i przypadkowa, tymczasem atmosfera w Korezie daleka jest od salonowej atmosfery nobliwych scen, a raczej bardziej przypomina rodzinne posiady.

- To dosyć spora rodzina,, liczy sobie kilka tysięcy. Śmiejemy się czasem, że teatr Korez uzależnia i kto raz wciągnie go przez nos, temu już potem trudno się odzwyczaić.

Wszystko jest u was jakby trochę inaczej...

- Ma pani na myśli aktorów, którym zdarza się stać "na bramce" i przerywać bilety, nasze rozmowy z publicznością, serdeczne powitania, dostawiane krzesła, czasami siedzenie na schodach? Tak, to wszystko tworzy domową atmosferę. Spontanicznie, bez scenariusza, otwarcie. Nic by jednak nie pomógł ten swojski klimat, gdyby nie jakość spektakli.

Na początku mieliście mocno "pod górkę". Rok 1990, zaledwie kilka miesięcy po odzyskaniu wolności, wszystko trzeba było budować od podstaw.

- Niedawno jeden z moich kolegów przypomniał mi jak to na początku lat osiemdziesiątych, siedząc w knajpie wymienialiśmy się marzeniami, powiedziałem wówczas, że chciałbym mieć swój prywatny teatr. Wywołało to lawinę śmiechu, ponieważ w czasach szalejącej cenzury i własności społecznej brzmiało to równie absurdalnie, co marzenie o locie na Księżyc. Po kilku latach nierealne okazało się możliwe. Na początku Korez grał w setkach miejsc w ogóle do tego nie przystosowanych: aulach, salach gimnastycznych, knajpach, więzieniach, sanatoriach... Jeździliśmy po całej Polsce, jak szaleni. Po pierwsze, byliśmy wtedy w wieku, kiedy można to było robić prawie bezkarnie i wciąż mieć nowe siły a po drugie, dla nas był to rodzaj szkoły teatralnej, wprawki, której niczym nie da się zastąpić. Nic już nie było w stanie nas zaskoczyć, nabyta wtedy praktyka procentuje do dziś. Nieoczekiwane czasem reakcje na widowni nie peszą nas i natychmiast potrafimy się w nie "wgrać'", bawiąc się przy tym znakomicie, publiczność także.

Nie szczędzono wam uszczypliwości, wypominając, że nie macie dyplomów szkół teatralnych.

- Rzeczywiście nie brakowało takich utyskiwań, to była jednak tamta epoka i nas to wówczas śmieszyło. Czuliśmy się trochę jak zespół ABBA wobec absolwentów wyższej szkoły muzycznej, których marzenia o sukcesie zakończyły się graniem na weselach i wypominaniu ABBIE, że nie są wykształconymi muzykami.

Nie tylko publiczność "kupiła" was niemal od razu, krytycy teatralni już za sezon 1992/1993 przyznali wam "Złotą Maskę". Spór wokół Korezu trwał jednak przez lata. Pamiętam, kiedy byłam członkiem kapituły Złotych Masek, jeden z dyrektorów teatru instytucjonalnego, a nie był to przypadek odosobniony, domagał się dyskwalifikowania waszych przedstawień w tym konkursie.

- Takie uwagi płynące ze środowiska ludzi teatru bolały...

Ponieważ stale byliście jakby na cenzurowanym, śrubowaliście poziom. W waszym repertuarze gościli Schaeffer, Czechow, Ionesco, Redliński, Reza, Cave, Gombrowicz, Janosch...

- Byliśmy w stanie zagrać wszystko a przynajmniej mieliśmy takie wewnętrzne poczucie. Ta zabawa różnymi gatunkami i konwencjami teatru weszła nam w krew i pozwalała bez problemu przechodzić od Schaeffera do Mrożka, nie baliśmy się spektakli muzycznych, historycznych, społecznych a nawet farsy. Publiczność, która znała nas z tych czasem iście nie teatralnych miejsc, wciąż była z nami i kiedy przestaliśmy być bezdomni, nadal stoi w kolejkach po bilety.

Zdobyliście stałą scenę, ale nadal wasza praca bardzo różni się od tej w teatrze państwowym.

- Aktorzy grający w teatrach państwowych są niemal historycznie obciążeni pojęciem sezonu i należnym z tytułu jego zakończenia urlopem wakacyjnym. Nadal występy na tak zwanym "wyjeździe" poprzedzone są dogłębnymi ocenami miejsca, gdzie ma być wystawiany spektakl, opracowaniem strategii instalacji scenografii itp. Dla nich przestawienie się na myślenie, że można grać w każdym miejscu i o każdej porze roku, także podczas wakacji jest ogromnym problemem.

Jakie zadanie postawił pan przed swoim teatrem?

- Nie interesuje nas sztuczna celebra i romantyczne "rzucanie na kolana". Od początku naszym założeniem było tworzenie teatru dla ludzi, chcemy, aby dobrze bawili się na naszych spektaklach, a jeśli przy okazji wzruszą się i przemknie im jakaś głębsza refleksja, to jest cudowne uczucie. Po latach czytania w kościołach poezji Jana Pawła II, która do łez wzruszała słuchających, odczułem potrzebę dawania ludziom powodów do radości i zabawy. Tamte mroczne czasy, mimo że nasłuchałem się wówczas niezwykłych komplementów, od których mogłoby niejednemu przewrócić się w głowie, mnie determinowały do dzielenia się z publicznością humorem i optymizmem. Najszczęśliwszy jestem wtedy, kiedy widownia w trakcie spektaklu pokłada się ze śmiechu, a na końcu wzrusza do łez.

- Kiedy dwa lata temu wasze, niemal sztandarowe, przedstawienie "Cholonek, czyli dobry Pan Bóg z gliny" według powieści Janoscha wyemitowała TVP Kultura, wydawać by się mogło, że w Korezie spektakl zniknie z afisza. A tymczasem nadal bilety są trudne do zdobycia, a w październiku minie dziesięć lat od premiery. W czym tkwi fenomen tego spektaklu?

- "Cholonek" jest spełnieniem ideału teatru, o którym mówiłem przed chwilą. Ten słodko-gorzki spektakl najpierw wywołuje salwy śmiechu, aby na końcu wzruszyć do łez. Dotyka niemal wszystkich Ślązaków i czyni to w sposób szczególny, odwołuje się zarówno do osobistych doświadczeń, jak i sfery rodzinnej, społecznej a nawet historycznej, taka kumulacja zdarza się w teatrze niezmiernie rzadko. Jednocześnie przedstawienie nie słodzi Ślązakom i nie podlizuje się, mówiąc jacy są wspaniali, czy wyjątkowi. Wprost przeciwnie, bez ogródek rzuca im w twarz: jesteście ohydni, pijoki, złodzieje, najgorsze męty, ale...

... sympatyczni...

- ... tak, sympatyczni, bo prawdziwi. Wielu patrząc na scenę, widzi na niej swoją ciotkę, wujka, dziadka. Kiedy pracowaliśmy z Robertem Talarczykiem nad "Cholonkiem" mieliśmy czasem pokusy, aby pójść w inną stronę, aby trochę zamieszać, ale stale zwyciężała myśl, aby pozostawić normalny, bez żadnych udziwnień, spektakl. Niektórzy krytycy zarzucają, że realizatorzy nie sięgnęli po jakieś nadzwyczajne, superciekawe środki. Nie sięgnęli nie dlatego, że nie potrafili, ale wprost przeciwnie - świadomie z nich rezygnowali, stawiając wyłącznie na aktorów. Podczas realizacji telewizyjnej mogliśmy wyjść w plener, czy skorzystać z możliwości, jakie daje telewizyjna technika. Nie zrobiliśmy tego, ponieważ uznaliśmy, że kamera powinna być okiem widza, czyli ma patrzeć i rejestrować wyłącznie to, co widzi publiczność.

"Cholonek" wymknął się już z teatru i krąży nie tylko po domowych kinach, wiele scen można znaleźć także w Internecie.

- To prawda, szczególnie wśród Polonii cieszy się ogromną popularnością, bawiąc poszczególnymi epizodami. Tym spektaklem, mam nadzieję, zapisaliśmy się w historii śląskiego teatru.

Dzięki między innymi "Cholonkowi" jest pan wymieniany wśród najpopularniejszych Ślązaków, a przecież urodził się pan w Żaganiu.

- Dzieciństwo spędziłem na Ziemiach Zachodnich, gdzie moja mama, nauczycielka, otrzymała nakaz pracy. Wychowywałem się w niewielkiej wiosce, pośród cudownej przyrody, lasów, czystego powietrza. Kiedy przyjechałem do Chorzowa, szedłem już do piątej klasy. Zderzenie z wielkim miastem, brudnym, cuchnącym i głośnym, ale przede wszystkim z nieznaną mi kulturą, wszak Stary Chorzów był kwintesencja śląskości, sprawiło, że początki nie były łatwe. Musiałem szybko nauczyć się mówić językiem rówieśników. Jednak moje wtapianie się w to zupełnie nowe środowisko odbywało się w sposób naturalny, jak to u dzieci bywa. Dopiero patrząc na to z dystansu dostrzegłem wszystkie odrębności, zacząłem rozumieć zawiłości historyczne i społeczne zawirowania. Zawsze byłem outsiderem. Dziecko, syn nauczycielki, było traktowane jako "ciało obce", później w Chorzowie także byłem "obcy", bo przecież nie-Ślązak. Mieszkając w familoku, otarłem się wówczas o resztkę odchodzącego Śląska, zdążyłem zachować obraz przynoszonych rankiem z kopalni szczap na rozpałkę, siedzących w fartuchach przed domem om, paradujących z okazji rocznic w mundurach powstańców. Ten obraz powrócił, kiedy z Robertem, Ślązakiem z dziada pradziada, zabieraliśmy się do realizacji "Cholonka". Prześladowała mnie świadomość, że jestem w jakiś szczególny sposób zobowiązany do tego, aby pokazać, że pod tym zewnętrznym brudem, wżartym w twarze pyłem węglowym, chropowatością kryją się ludzie niezwykli i wyjątkowi. "Cholonek" był moją swoistą spłatą długu i dziś z czystym sumieniem mogę powiedzieć -jestem Ślązakiem z wyboru.

W Korezie spontaniczna rozmowa z publicznością stanowi immanentną część spektaklu. To droga do przetrwania teatru?

- Moim zdaniem w przyszłości teatr będzie polegał na intymnej rozmowie między aktorem i widzem, rozmowie, która będzie dotykała spraw ważnych, odwołując się do emocji i uczuć, czyli tego, czego zaczyna nam coraz bardziej brakować w codziennym życiu. W sferze widowiskowej, niczego nam nie brakuje, wszystko mamy w kinie, telewizji, Internecie, dzięki nowoczesnym technikom można tam stworzyć najbardziej nawet niewiarygodne zjawiska, sytuacje czy postaci. Teatr tego nie potrzebuje, odwołując się do wyobraźni widza, ma do dyspozycji o wiele silniejsze a zarazem prostsze rekwizyty - symbole. W teatrze najważniejsze jest spotkanie człowieka z człowiekiem, który ma coś ważnego do powiedzenia. Rola aktora w tym dialogu znacznie wykracza poza funkcję przekaziciela czyichś myśli, aktor nie może być tylko ciałem do wynajęcia, musi być przede wszystkim ciekawą osobą, intrygującą osobowością, w przeciwnym razie nie będzie go wcale.

W Korezie aktor jest na wyciągnięcie ręki, w tradycyjnym teatrze dzieli go od widowni potężna przestrzeń.

- To się będzie zmieniało, widz przychodząc do teatru oczekuje nawiązania dialogu a przestrzeń dzieląca scenę od widowni nie sprzyja porozumieniu. A właśnie dzięki takim bezpośrednim kontaktom każdy spektakl jest inny, a grono znajomych stale rośnie, widać to chociażby na facebooku, gdzie nasi widzowie-internauci dzielą się nie tylko swoimi uwagami na temat obejrzanego spektaklu, ale traktują nas jak dobrych, starych kolegów, prowokując do rozmów niemal o wszystkim. Zdarza się, że ktoś zaczepia mnie na ulicy, zasypuje pytaniami, coś opowiada, a ja nie mam pojęcia, kto to jest, pytam więc, skąd się znamy i słyszę w odpowiedzi: no jak to, przecież ja chodzę do pana teatru i rozmawiamy podczas spektaklu. Czujemy, że dla naszych widzów jesteśmy czymś więcej niż teatr, w którym płacą za bilet, oglądają spektakl, wychodzą i zapominają. Tak właśnie widzę teatr w przyszłości, będzie on musiał być zarówno miejscem spektakli artystycznych, jak i tym, gdzie ludzie będą mogli mówić co ich drażni, co im się podoba, a co nie, co jest ich codziennym utrapieniem, jakie są ich oczekiwania... Teatr staje się miejscem społecznym, ponieważ potrzeba rozmowy jest coraz silniejsza, myślę, że to źle wróży przyszłości gigantycznych widowisk.

Korez słynie z gościnności, pojawiają się tu spektakle realizowane w ramach projektów Młoda Scena, odbywają się też premiery znanych, ale nie posiadających własnej siedziby teatrów.

- Zbyt dobrze pamiętam, jak sam chodziłem po różnych miejscach, szukając gdzie by tu odbyć próby, czy zagrać premierę. Bezscennych teatrów gościło u nas całe mnóstwo, ponieważ doskonale wiem jak to jest, kiedy w człowieku coś siedzi, bardzo chce to zrobić, a pomocy znikąd. Młodzi ludzie przychodzą do mnie z głowami pełnymi pomysłów, czasem sala jest wolna tylko w nocy, im to jednak nie przeszkadza, próbują do rana. Bywa, że potrzebują pomocy reżyserskiej, także nie odmawiam. I czasem z tego wychodzi coś fajnego. Ważne, że mają zapał, dużo inwencji i nie brakuje im determinacji.

Jak to się stało, że na jednej z najmniejszych scen teatralnych grają (i to bardzo chętnie) najlepsi aktorzy i to nie tylko z naszego regionu?

- Każdy aktor jest w środku wielkim dzieckiem. To jest cudowne, że decydując się na uprawianie tego zawodu poszedł za swoimi marzeniami. Każdy, nawet ten najbardziej cyniczny, zawsze to dziecko ma w środku i wciąż chce go karmić cukierkami swoich marzeń. Tak więc, kiedy może grać w teatrze, gdzie nikt niczego mu nie narzuca, gdzie sam wybiera to, co mu najbardziej odpowiada, w takim zespole jest mu dobrze i chce do niego wracać, bo czuje, że to jest jego miejsce, które jeśli trzeba posprzątać, bez zastanowienia bierze się za sprzątanie.

To trochę tak, jakby schodził z piedestału, na którym bywa, że sam się ustawia.

- Nadętych u nas nie ma, wyśmialibyśmy ich. Gdyby aktor uważał, że jest kimś lepszym od technicznego, czy od garderobianej to byłaby żenada, nie mieści mi się to w głowie i to nie tylko w kategoriach zawodu aktora, ale przede wszystkim w wymiarze ludzkim.

Czego boi się dyrektor Korezu?

(Po bardzo długim milczeniu)

- Boję się, że ktoś wynajdzie takt narkotyk, po którym nikt już nie będzie chciał chodzić do teatru, bo po jego zażyciu doznanie będzie trzy razy silniejsze, chociaż trudno mi sobie wyobrazić taką moc.

Maria Sztuka
Śląsk
9 października 2014

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...