Polityka gry karcianej

urzędnicy nie mają prawa równać repertuaru teatru do swoich zamiłowań

Gust władzy nie jest kłopotem - niech władza będzie sobie miłośnikiem teatru rapsodycznego, teatru kostiumowego z perspektywiczną scenografią czy klasycznego baletu. Kłopot zaczyna się w momencie, kiedy urzędnicy chcą równać repertuar teatru do swoich zamiłowań. Nie mają do tego prawa - pisze Paweł Demirski.

W filmie "Frost/Nixon" w reżyserii Rona Howarda przyparty do muru Richard Nixon mówi podczas wywiadu, że jego polityczne przestępstwa i przewinienia miały między innymi jeden poważny skutek - zniechęciły pokolenie Amerykanów do aktywnego udziału w życiu politycznym. Afera Watergate przyczyniła się do pokutującego przez wiele lat wizerunku życia politycznego jako brudnego szamba, do którego nie warto zaglądać. Polscy rządzący urzędnicy zrobili wszystko, żeby Nixonowi dorównać, ale są w lepszej niż Nixon sytuacji. Bierność polityczną Polaków, katastrofalną frekwencję wyborczą i zupełny brak zainteresowania życiem publicznym mogą tłumaczyć PRL-em, a już na pewno faktem, że przed dwudziestu ośmiu laty wybuchł w Polsce stan wojenny, po którym obolałe polskie społeczeństwo do tej pory nie ma siły stać się obywatelskim. Przy okazji konfliktu wokół Teatru Jeleniogórskiego można by napisać o krzywdzącej twórców arogancji władzy, która razem z mieszczańskim społeczeństwem nie potrafi poznać się na sztuce. Nie potrafi ograniczyć swojego apetytu na rządzenie we wszystkich przejawach życia instytucjonalnego i kulturalnego w Polsce. "Dość tego!" - można by zakończyć. "To jest po prostu niewyobrażalne. Może podpiszmy jakiś list protestacyjny?" 

Chciałbym jednak przy okazji tego kolejnego teatralnego sporu zwrócić uwagę, że brak szacunku władzy dla postulatów społecznych czy pracowniczych nie jest wyłącznie domeną konfliktów teatralnych. Władza w Polsce jest arogancka z ideologicznego założenia. Doba polskiej transformacji posługiwała się retoryką, według której społeczeństwo miało dojrzeć do rzeczywistości. Jednostki, które nie dojrzały do nowych czasów, spychane były na margines dojrzewającego społeczeństwa. Ta paternalistyczna wizja władzy, która daje obywatelom lekcje do odrobienia, budzi u polityków na najróżniejszych szczeblach apetyty na coraz więcej. Urzędnicy trzymający władzę zadają więc lekcje, pouczają i wystawiają oceny wszędzie tam, gdzie nie oczekują trudnego starcia politycznego. Teatry stają się zatem często polem walki politycznej, na którym urzędnicy z racji słabości przeciwników mogą wygrać. I pokazać obywatelom, że są aktywni. Łatwiej zająć się wyrzuceniem dyrektora teatru, niż rozwiązać problemy związane z poziomem edukacji. Na edukacji trzeba się znać, a w Polsce okazuje się, że na teatrze jak na piłce nożnej znają się wszyscy. 

Przyjrzyjmy się zatem, w jaki sposób funkcjonuje ideologia urzędników trzymających władzę na przykładzie najświeższego konfliktu w Jeleniej Górze. Nie różni się on zasadniczo od innych (Teatr Wybrzeże w Gdańsku, Teatr Polski we Wrocławiu, Teatr Powszechny w Warszawie, Teatr im. H. Modrzejewskiej w Legnicy, Teatr Dramatyczny im. J. Szaniawskiego w Wałbrzychu). 

Swoją drogą nie bez znaczenia pozostaje fakt, że większość tych wojen rozgrywa się bądź rozgrywała na Dolnym Śląsku, który przez wielu krytyków teatralnych uznawany jest za najciekawszy teatralnie region w Polsce. 

W Jeleniej Górze znów więc ruszyła ta sama lawina wydarzeń. Pisanie listów, spotkania zespołu, szukanie poparcia. Wszystkie te działania w większości wypadków są z góry skazane na niepowodzenie. Władza przeczeka podpisujących listy, przeczeka chwilowe zamieszanie medialne, po czym rozłoży bezradnie ręce, którymi wcześniej majstrowała przy statucie teatru, uniemożliwiając pracę dotychczasowemu szefowi sceny im. Norwida Wojtkowi Klemmowi. 

Nieskuteczność tego rodzaju działań jest przykładem na to, że społeczeństwo obywatelskie jest w Polsce kolejnym posttransformacyjnym mitem. Dobrze z pozycji władzy mówić o społeczeństwie obywatelskim, a kiedy zorganizowana grupa obywateli artykułuje swoje postulaty, urzędnicy natychmiast zapominają o potrzebie budowania społeczeństwa obywatelskiego i mówią, żeby nie wtrącać się w decyzje demokratycznie wybranej władzy. 

Po raz kolejny okazuje się, że pracownicy, w tym wypadku aktorzy, nie mają prawa współtworzyć swojego miejsca pracy. Ich rolę sprowadza się do najemników, którzy mają wykonywać swoje obowiązki i być lojalni wobec zarządzających teatrem urzędników. 

Zygmunt Hübner w niedocenionej należycie książce "Polityka i teatr" pisze: "Kto zasiada do gry, musi się liczyć z tym, że jego kontrpartnerzy uczynią wszystko, aby mu utrudnić wygraną. To jest ich dobre prawo. Można ich odsądzić od czci i wiary, ale grając w brydża, nie ma wielkiego sensu udawać, że stawia się pasjansa. Teatru nie uprawia się jedynie dla własnej przyjemności, jest to zawsze gra we dwoje. Partnerem tym jest widz". O ile porównanie do brydża wydaje się trafne, o tyle we współczesnym teatrze w Polsce partnerem są w pierwszej kolejności urzędnicy. 

Karty są z dwóch talii. Talii konserwatywno-wolnorynkowej i talii wolnorynkowo-konserwatywnej. Jedna talia ma rewers niebieski, a druga - niebieski. 

Karta numer jeden to zarzuty o niegospodarność bądź wszelkie pochodne zarzuty związane z finansami. W Jeleniej Górze, gdzie akurat długu nie ma, radni używają argumentu o zmniejszeniu się widowni. De facto wiąże się on z ideologicznym przekonaniem, że teatry instytucjonalne mają na siebie zarabiać. Z miejsca, w którym dzięki państwowym dotacjom powstaje niekomercyjna z założenia sztuka, liberalni ideolodzy zrobiliby coś na kształt pewnych warszawskich teatrów, które wykorzystują dotacje na produkowanie fars. Myślę, że tylko dzięki konserwatywno-narodowemu fundamentowi dominującej ideologii nie mówi się o powszechnym sprywatyzowaniu teatrów. 

Dyskusje o finansach są listkiem figowym, który ma zasłonić, jak to ujmuje Hübner, "cenzurę poza cenzurą" uprawianą przez urzędników. W Jeleniej Górze po raz pierwszy radni tak otwarcie i bez żadnej siatki maskującej mówią, że nie chcą takiego teatru. 

Oprócz tego, że każdy z Polaków widzi siebie w roli Leo Beenhakkera, wszyscy znają się też na teatrze. Radni są więc teatralnymi antreprenerami amatorami. Gdyby ich zapytać, oni już wiedzą, co i jak z teatrem zrobić, żeby to był prawdziwy teatr, tak prawdziwy jak antreprenerów wspomnienia o teatrze minionym. Każdy z nich ma swoje teatralne Wembley, na którym raczej nie byli, ale ktoś im opowiadał, jak to tam było wspaniale. Wszyscy tak dobrze mają w pamięci ten teatr miniony i tak doskonale wiedzą, jaki był, oraz - co za tym idzie - jaki ma być teraz. W tym sensie nie potrzebują żadnych współczesnych przejawów teatru. Mają swój teatr w głowie. I tylko w swojej głowie chadzają do teatru. 

W tym miejscu nasuwa mi się treść artykułu opublikowanego w "Gazecie Wyborczej" o literackim klubie dyskusyjnym. Grupa młodych, wykształconych ludzi spotyka się wieczorami na jednym z warszawskich osiedli, żeby dyskutować o przeczytanych książkach: "Raczej nie czytamy nowej prozy, sięgamy po dzieła klasyczne. Wolę kupić Stendhala, który dowiódł swojej wartości przez tyle lat, niż tracić czas na rzeczy nowe i niesprawdzone" - mówi jedna z klubowiczek. 

Tego rodzaju tok rozumowania bardzo często pokutuje w myśleniu o teatrze. Radni też woleliby wydać pieniądze podatników na coś, co już sprawdzone i znane. Gust władzy nie jest kłopotem - niech władza będzie sobie miłośnikiem teatru rapsodycznego, teatru kostiumowego z perspektywiczną scenografią czy klasycznego baletu. Kłopot zaczyna się w momencie, kiedy urzędnicy chcą równać repertuar teatru do swoich zamiłowań. Nie mają do tego prawa. Stosunek do twórców teatralnych, obrzucanie ich pracy inwektywami i nieliczenie się z opinią środowiska są kolejnymi wyrazami tego, jak dobrze władza czuje się na swojej pozycji. Najbardziej gorzkie jest to, że tego rodzaju działania zniechęcają obywateli do czynnego brania udziału w polityce, natomiast ci sami obywatele, nawet ich niewielka część, tak czy siak wezmą udział w wyborach. I o tym urzędnicy wiedzą. 

Rozmowy z władzami obfitują w wiele anegdot. Jedna z moich ulubionych: kiedy pewien radny rugał dyrektora teatru za to, że gdy z rodziną je niedzielny rosół i ogląda western, tam dobry zawsze zabija na koniec złego, a w teatrze nigdy nic nie wiadomo. I gdyby on reżyserował, to tylko dobrych kowbojów. 

Niestety, dobrzy kowboje zapominają, że często ich postulaty są sprzeczne z artykułem 73. Konstytucji Rzeczpospolitej Polskiej. W ich westernowej krucjacie wylatuje im z głowy, gdzie tak naprawdę kończą się ich kompetencje. 

Dla urzędników teatr ma być miejscem, które nie może przynosić kłopotów i na które nikt nie narzeka, za to podoba się wszystkim. Być może gdyby nie głosy konserwatywnej widowni, wcale by do brydżowego stolika nie siadali. W mojej opinii większość działań władzy związanych z próbami sterowania teatrem nie jest wynikiem szczególnej dbałości o kulturę, a raczej niewspółmiernie dużą reakcją na głosy części konserwatywnej widowni. A poza tym, jak już pisałem wcześniej, możliwości okazania się skutecznym politykiem. 

Jakkolwiek by to zabrzmiało, zamieszania wokół teatrów wywołane są często przez działaczy katolickich, prawicowych czy po prostu wyznających wartości konserwatywne, utożsamiających kulturę z siłą promującą wartości narodowe. Albo przez ludzi związanych w przeszłości z teatrem bądź ostrzących sobie na teatr zęby. Kiedy dają znak urzędnikom, władza wytacza argumenty ideologiczne. Problem nie w głosach oburzenia, ale właśnie w działaniach urzędników, którzy słuchają tylko jednej, wygodniejszej i bliższej im ideologicznie strony. 

Spór o wizję kultury sprowadza się do tego, że teatr ma być miejscem edukacji dla młodzieży i rozrywki dla dorosłych. Swoją drogą traktowanie teatru jako miejsca, które ma za zadanie dostarczanie rozrywki, jest naprawdę osobliwe. Z jednej strony ideologia grzmi o upadku wartości, z drugiej zaś stawia tezę, że w teatrze potrzeba rozrywki. Jak gdyby w telewizji publicznej było za mało rozrywki, w TVN-ie i w Polsacie za mało rozrywki, w radiu za mało, w gazetach za mało, w pismach kobiecych i męskich kolorowych - też za mało. Teatr lukę w rozrywce musi zapewnić od zaraz! W innym wypadku umęczone społeczeństwo oszaleje z nudów i będzie szukało winnych. 

Niestety, nie jest tak, że - jak przekonuje nas reklama lotto - żeby wygrać, trzeba grać. Tej rozgrywki nie wygra się, grając z władzą jej kartami. 

Pierwszy argument w próbach przekonania urzędników jest argumentem naiwnym, ale szlachetnym - pisze się zawsze o misji teatru, o jego zaangażowaniu w życie społeczne, o odświeżającym dla kultury miejscu na mapie polskich instytucji kultury. Jest to, jak sądzę, język dla władzy niezrozumiały, a często przez to niebezpieczny, zwłaszcza kiedy wspomina się o teatrze jako o miejscu, w którym można produkować dyskursy emancypacyjne i wolnościowe. Władza jest wtedy w kropce. Jakie wolnościowe? Przecież wiadomo, że 4 czerwca 1989 roku skończył się, Drodzy Państwo - jak błyskotliwie oznajmiła nam Joanna Szczepkowska - komunizm, a z nim całe zło na ziemi - tej ziemi. 

Kolejny argument, a właściwie sposób, to posiłkowanie się jokerami. Jak wiadomo, jokerów w talii jest niewiele. Jokery to autorytety polskiego teatru. Zawsze wśród listów protestacyjnych dobrze wygląda list od takiego autorytetu. Niestety, wiara w moc polityczną mistrzów teatralnych często okazuje się bezpodstawna. Co z jokerami? My tutaj nie gramy z jokerami. My tu gramy w lokalną odmianę tej gry - bez jokerów - odpowiadają radni. Poza tym jokery to pedały - piszą kibicujący władzy forumowicze na forach . Władza daje tym samym subtelny komunikat - my tutaj liczymy się tylko z pieniędzmi albo z oglądalnością, a z obcymi autorytetami się nie liczymy, więc tym bardziej z wami, którzy tu protestujecie. 

Kiedy po roku 1989 upadł mit artystów jako arystokratów ducha i zamienił się w mit arystokratów show biznesu, twórcy kultury niewystępujący w serialach, reklamach, filmach i teleturniejach stali się postrzegani przez urzędników jako artyści, którym - co tu dużo mówić - się nie udało i nie trzeba ich brać na poważnie. 

Za wizję kultury, według której prawdziwą kulturę robi się o nieważnych sprawach i w rozrywkowym tonie, jest winne pokolenie Mistrzów, które po zrzuceniu płaszcza Konrada założyło różowe okulary showbiznesowego infantylizmu. Z ogromnym zakłopotaniem czytam wywiady z lwią częścią przedstawicieli polskiej kultury: "Po 1989 roku nie musieliśmy już z nikim walczyć, nie było żadnego wroga, wszystkie kłopoty wyregulował szczęśliwie wolny rynek, oczywiście jeżeli chodzi o zagrożenia współczesnego świata, to jest ich mnóstwo, na przykład Internet albo media. O, media są złe i media robią tutaj normalnie upadek wartości i komercjalizację wszystkiego". Czytelnicy bądź słuchacze kiwają głowami. Nikt nie zadaje pytania, kto w Polsce jest współodpowiedzialny za kształt mediów publicznych. Czy nie jest tak, że za kształt systemu ekonomicznego w tym kraju są odpowiedzialni rządzący ekonomiści, a za kształt mediów są odpowiedzialni ci, którzy te media współtworzyli, pracowali dla nich, a przynajmniej korzystali z ich wsparcia, również finansowego? Jeżeli twórcy, którzy brali udział w życiu politycznym przed rokiem 1989, teraz wycofali się na apolityczne pozycje, tworząc filmy w rodzaju "Pana Tadeusza", nie dziwmy się, że dominująca wizja kultury kojarzy się w Polsce tak, jak kojarzy się urzędnikom. 

Jest jeszcze jeden bezużyteczny argument środowiska teatralnego, ściśle związany z talią władzy. Argument o tym, że żywo rozwijający się teatr jest promocją dla miasta, gromadzeniem kapitału społecznego. Pomijając fakt, że ciężko o kapitale społecznym mówić w kraju, w którym kapitał społeczny kojarzy się ze zdolnością kredytową, mówienie o promocji miasta jest głębokim wejściem w zasady gry dyktowane przez ideologię. Jest łączeniem ideałów teatralnych z neoliberalną ideologią, czynieniem z teatru produktu, który ma służyć zarabianiu. Od tworzenia wizerunków są agencje reklamowe. To kolejna funkcja, którą chciano by teatr obarczyć. Edukacja, rozrywka, reklama, kultywowanie patriotycznych wartości, dodajmy jeszcze wynajem sceny i teatr będzie bliski neoliberalnym ideałom. 

Media przyglądają się całemu temu zamieszaniu w większości w milczeniu, często wydając nietrafne analizy. W imię dziennikarskiej bezstronności nie zauważają, że władza przekracza często swoje kompetencje. 

Jakiś czas temu redaktor Łukasz Drewniak w charakterystycznym dla siebie przekrojowo-dowcipasowym tonie pisał, że tam, gdzie właśnie pracuję, wyrzucani są dyrektorzy teatrów. Refleksja ta była mu potrzebna, żeby trochę ze mnie pokpić. Szkoda, że ktoś, kto zajmuje się zawodowo polskim życiem teatralnym, jest w stanie wyartykułować tak ograniczoną analizę. Sprawa nie rozbija się o konkretnych twórców, tak dobrze nie mamy; większość dotychczasowych konfliktów zdarzała się w miejscach, gdzie dyrektorzy pracowali krótko, często niespełna rok. Wszyscy z nich chcieli reformować swoje teatry, wprowadzać nowoczesne języki teatralne, promować pewną wizję kultury. I właśnie tutaj zaczynał się konflikt. Wytaczano przeciwko nim cały arsenał ideologii konserwatywno-liberalnej. Jeżeli przyjrzeć się miejscom w którym ta ideologia wygrała, jasne jest, że teatr przegrał. 

Jak wygrać tę potyczkę? Naiwne jest modlenie się o światłych polityków, o zmianę gustu społeczeństwa i tym podobne. Żeby wygrać tę walkę, należy albo zmienić talię kart, albo zasady gry. 

Kiedy poproszono mnie o napisanie artykułu na ten temat, odpowiedziałem, że już jestem zmęczony podobnymi sytuacjami, i odmówiłem. Myślę, że zmęczonych i zniesmaczonych kolejnymi aferami w Polsce jest więcej. Jednak ostatnie, co powinniśmy zrobić, to odwrócić się od sfery publicznej. Tego właśnie oczekuje od nas władza, próbująca być technokratyczną. 

Być może Teatr Jeleniogórski czeka trudny czas, być może sprawa jest nie do obrony. Klemm odejdzie z Jeleniej Góry. Kilku aktorów zmieni miejsce pracy. Kilku odejdzie. Kilku nie odejdzie. Niektórym wyjdzie to na zawodowe zdrowie, innym wręcz przeciwnie. 

Kolejna partia przy zielonym stoliku zostanie przegrana. Następne też nie wyglądają optymistycznie. Czy musimy się zgadzać na takie zasady gry? 

To, co można zrobić jako środowisko, to na nowo wymarzyć rzeczywistość teatrów instytucjonalnych. I starać się wprowadzić ją w życie. Nie tacy radni miejscy próbowali nas zniechęcić do jakiegokolwiek działania. Może nie warto czekać na kolejną aferę? Gdzieś już ktoś po jakimś bufecie teatralnym roznosi pierwsze plotki. Z jakiegoś urzędu dobiegają złowrogie pomruki. Może więc, zanim dostaniemy kolejnego e-maila z prośbą o poparcie, uprzedźmy te e-maile i zamiast podpisywać się pod listem protestacyjnym, podpiszmy się pod projektem ustawy teatralnej, regulującej kompetencje władzy i kadencje dyrektorskie.

Paweł Demirski
Notatnik Teatralny nr 52-53/2009
15 kwietnia 2009
Portrety
Paweł Demirski

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...