Polscy politycy znów zamienili się w politycznych kabareciarzy

rozmowa z Marcinem Wolskim

Z Marcinem Wolskim, pisarzem, satyrykiem i twórcą szopki politycznej "Polskie Zoo" rozmawia Mariusz Grabowski

Oglądał Pan sobotnią \'\'Reality Shopka Szoł\'\' z krakowskiego teatru Groteska? Czy podoba się Panu tego typu satyra polityczna? 

Nie nazywałbym tego satyrą polityczną, bo tu postaci śmieją się z samych siebie, nawet jeśli są to politycy z pierwszych stron gazet. A warunkiem satyry jest ocena przez kogoś z zewnątrz. Dla mnie to raczej dowód folkloru politycznego, nieszkodliwego, ale też niespecjalnie odkrywczego. Ot, taka zabawa bez politycznych konsekwencji. W pierwszej edycji tej imprezy sam pisałem piosenki dla Rokity.

Czyli jak by Pan nazwał te popisy. Nie bawi Pana, jak Beata Kempa śpiewa o premierze państwa \'\'Miłość mu już nic nie wybaczy\'\', a Joanna Senyszyn analizuje skutki kastracji?

Nie bardzo. To taki marketing polityczny wymagający od znanych postaci, aby się pokazywały. Jest miło, sympatycznie, nie porusza się drażliwych spraw. Poza tym można się popisać znajomością śpiewu albo melorecytacji. A co do pań Kempy i Senyszyn, to sam pan widzi, że każda, nawet na scenie, krąży wokół interesujących ją spraw. Ja był chciał raczej usłyszeć, jak pani Senyszyn śpiewa o Gowinie.

Ale nie zaprzeczy Pan, że organizatorzy zadziwili doborem gości. Na scenie pojawił się m.in. Tadeusz Cymański w roli toreadora.

Klucze do zaistnienia w tej szopce są dwa: pierwszy taki, że jak zapraszają, nie wypada odmówić. Drugi zaś wymaga jakiegoś minimum umiejętności. Dobrze jest umieć zaśpiewać albo mieć jakiś dryg do recytowania.

Zostawmy na razie współczesną rolę szopki. Przecież ta forma sztuki pojawiła się już w średniowieczu.

Zgadza się, szopki służyły do zaspokajania ciekawości ludu i związane były z najważniejszym wydarzeniem religijnym, czyli z Bożym Narodzeniem. W szopkach występowały postaci znane z Dobrej Nowiny, różne diabły i Herody, kręcące się gdzieś z tyłu Świętej Rodziny i śpiewające swoje kuplety.
W Polsce można też zaobserwować, zwłaszcza gdzieś od końca XIX i początku XX w. charakterystyczną rzecz: oto w treść wykonywaną przez bohaterów wplatano komentarze na aktualne tematy. Zaraz potem nastąpiło zjawisko oderwania się formy szopkowych widowisk od religijnej treści. Szopki rozpoczęły samodzielny byt.

Historycy obyczaju przypominają krakowskiego Zielonego Balonika z Jamy Michalikowej i późniejsze szopki warszawskiego Pikadora.
 
Największy wysyp szopek miał miejsce w dwudziestoleciu międzywojennym. Przy szopkach pojawiały się wtedy największe nazwiska, choćby Tuwim czy Hemar. Poeci ze Skamandra pokazywali swoje polityczne satyry na żywo nawet w Belwederze. Oczywiście pamiętajmy o ich politycznych sympatiach. Zafascynowani Piłsudskim wyśmiewali raczej endeków niż piłsudczyków.

Szopki istniały też w PRL. 

Zgadza się. W latach 60 i 70. corocznie 1 stycznia pokazywano w telewizji Polakom polityczną szopkę. Pracowali przy nich twórcy z elity szopkarzy, jeszcze przedwojennej. Teksty pisali m.in. Janusz Minkiewicz, Antoni Marianowicz, a scenografię robił Jerzy Zaruba.

Ale to były wyjątkowo nieapetyczne, propagandowe widowiska, choć dla antropologów pewnie bardzo ciekawe. Pamiętam postać Gomułki ucharakteryzowanego na przystojnego bruneta, który słowiczym głosem wyśpiewywał \'\'Cała Polska tańczy z nami\'\' i Breżniewa podobnego do Omara Sharifa śpiewającego \'\'Tyle lat żyje już człowiek w KrajuRad\'\'.

W latach 70. za pisanie politycznych szopek wziął się też Ryszard Marek Groński.

Nic dziwnego, Groński to jeden z największych erudytów i rzemieślników satyry, jakich znałem.

A przypomina sobie Pan szopkę, którą zaserwował rodakom gen. Jaruzelski. Miała premierę 1 stycznia 1983 r. 

Wyjątkowo obrzydliwe widowisko. I nikt chyba nie uznał tego za specjalnie zabawne.

Przeskoczmy w lata 90. Wtedy szopkami politycznym rządzi już bezapelacyjnie Pan.

Mnie szopka fascynowała jeszcze od czasów, kiedy oglądałem tę PRL-owską żenadę. Chciałem rozbić szopki z prawdziwego zdarzenia. Najpierw były próby w liceum, potem, w latach 70. zrobiliśmy razem z Maciejem Wojtyszką dwa przedstawienia w klubie Stodoła.

Ale do telewizji trafiłem przypadkiem, na zaproszenie prezesa Mariana Terleckiego, który usłyszał nas w radiu. Zrobiliśmy pierwszą na przełomie 1990/1991, spodobała się, więc zostałem na dłużej.

Jak by Pan scharakteryzował swoje szopki.

Jako odejście od tradycji szopek za PRL. Pomijając bzdury, które tam wygadywano, ówczesne szopki były statyczną witryną z nieruchomymi kukłami sączącymi mdłe kuplety.

My też tak zaczynaliśmy, ale z czasem pojawiły się zmiany, wprowadzone m.in. dzięki parodyście Waldemarowi Ochni, który dał kukiełkom własny głos, charakter i gest. Następnie pojawiło się \'\'Polskie Zoo\'\', dla którego plastycy zrobili zwierzaki z gąbki. A jeszcze potem przyszła epoka półmasek, pod którymi kryli się aktorzy.

Jak się Pan czuł, bawiąc miliony Polaków?

Świetnie, zwłaszcza że faktycznie oglądało nas 5 mln ludzi. Myślę, że zadecydowało to, że mieliśmy koncepcję na szopkę. Po pierwsze, fabuła, opowieść dziejąca się m.in. na wyspie, w pałacu królewskim czy - rok temu - w kasynie. Po drugie, wierzę, że pod treść trzeba odpowiednio dobrać muzykę gwarantującą skojarzenie i żart. W jednej z pierwszych szopek Gorbaczow śpiewał \'\'Aby Związek był Radziecki...\'\' na melodię \'\'Żeby Polska była Polską\'\' Jana Pietrzaka.

Spytam żartobliwie: jak Pan widzi miejsce nadwiślańskiego szopkarstwa na arenie międzynarodowej? Szopki robią Niemcy, Amerykanie, Anglicy. Nawet w Paryżu wraca się do tradycji legendarnego Le Chat Noir, gdzie także bawiono się w kukiełki.

Wydaje mi się, że polskie szopki polityczne są szlachetniejsze, inne od ludycznych żartów Niemców i Anglosasów. Tamci bazują na humorze najprostszym, odwołującym się do nieskomplikowanych gagów: ktoś się wywali na skórce od banana, ktoś komuś da w mordę. My mamy tradycję bardziej inteligencką. Słowem: tam Chaplin, a u nas \'\'Wesele\'\' i Skamander. Satyra w Polsce idzie \'\'z bebechów\'\' i chyba inteligentniej łączy rozrywkę z polityką. Jeśli przeciwstawić błaznów Yoricka i Stańczyka, to ten drugi bardziej mi się podoba.

Satyra polityczna ma jeszcze jakąś przyszłość nad Wisłą?

Sądzę, że czeka nas elitaryzacja tego gatunku, który trafi wreszcie gdzieś do kanału TVP Kultura albo naszej wersji Arte. Wizja masowości, ludowości i rubaszności szopki politycznej mnie nie pociąga. A poza tym przeczy swemu posłannictwu.

Mariusz Grabowski
Polska
8 lutego 2010

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...