Polski teatr tkwi w chaosie

Rozmowa z Olgierdem Łukaszewiczem.

Gdybym ja był ministrem kultury, byłbym jej sługą i zrezygnowałbym z aspiracji do władzy na rzecz organizacji systemu, w którym wyrażałaby się odpowiedzialność za kulturę nie tylko państwa, ale i samorządów. Chciałbym być ekspertem samorządów w sprawie wypełniania ustawowych obowiązków.

Z prezesem Związku Artystów Scen Polskich, Olgierdem Łukaszewiczem, rozmawia jacek Cieślak.

Jak Pan ocenia realne znaczenie ZASP w polskim życiu teatralnym?

ZASP na pewno działa sprawnie, choć kiedyś jako ekspert oceniający kompetencje artystyczne liczył się bardziej. Jednak konkurencyjne stowarzyszenie SAFiT, które uzyskało licencję organizacji zbiorowego zarządzania na pobieranie tantiem dla artystów-wykonawców - a byli tam prominentni koledzy, m.in. Olaf Lubaszenko i Cezary Pazura - już nie istnieje. Nie było zebrań, uchwał, protokołów. ZASP sprostał standardom i procedurom. Utrzymaliśmy licencję organizacji zbiorowego zarządzania, mimo wpadki z inwestowaniem pieniędzy za wcześniejszej prezesury - na mocy programu naprawczego. Czasami udaje się nam przekonać nawet rząd.
Tak było, kiedy z pomocą ekspertów FIAA udowodniliśmy premierowi Leszkowi Millerowi, że tzw. ovatowienie kultury nie jest zgodne z unijnym prawem. To jest poważne osiągnięcie ZASP.
Powiedzmy też o innych naszych mało znanych czy niepamiętanych inicjatywach. Instytut Teatralny (IT) opublikował niedawno książkę na temat swojego 10-lecia. Nie ma tam ani słowa o jego prehistorii, o tym, że wyszedł z ZASP, i kiedy IT plajtował - ZASP płacił jego pracownikom pensje. Nie ma nic o tym, że prezes ZASP chodził w sprawie powstania IT do premiera Leszka Millera oraz do ministra kultury Waldemara Dąbrowskiego, który wyczuł odpowiedni moment, by ogłosić i przeprowadzić nową inicjatywę.
To ZASP pomógł uratować jedną z flagowych obecnie narodowych instytucji kultury, jaką stał się Teatr Polski we Wrocławiu. W latach 2003-2005 z dobrym skutkiem podjąłem działania, które doprowadziły do współfinansowania Teatru Polskiego przez Ministerstwo Kultury. Pomagała w tym ówczesna wiceminister kultury Agnieszka Odorowicz, bo minister Waldemar Dąbrowski nie był zadowolony z ówczesnego kształtu artystycznego Polskiego. Ale ostatecznie dał się przekonać. Dzisiaj obaj mamy satysfakcję. A później przyszedł czas, że umowa dotycząca finansowania Polskiego - mówiąca, że 50 procent budżetu daje marszałek sejmiku dolnośląskiego, a drugie 50 procent minister kultury - musiała być zweryfikowana przez ministra Bogdana Zdrojewskiego. I dobrze się stało, że podpisał aneks, zmuszając samorząd do utrzymania teatru oraz wprowadzając warunek, że pieniądze na działalność artystyczną nie mogą być przeznaczane na utrzymanie substancji. Byłem przy tym. Przechowuję aneks w moim gabinecie. Ale jestem też z powodu Polskiego rozgoryczony. Ostatnio jego dyrektor Krzysztof Mieszkowski potrzebował pomocy, ponieważ z dnia na dzień miał być odwołany przez marszałka. Doceniłem osiągnięcia teatru i działałem często pod prąd wpływom teatralnej drugiej ligi. Bo pierwsza liga telefonowała, żeby bronić dyrektora. Gdy wszystko zakończyło się szczęśliwie dla dyrektora Mieszkowskiego, poprosiłem go o założenie koła ZASP w Polskim. Przekonywałem, że to jest w interesie teatru. Kolega Mieszkowski obiecał, że koło powstanie. Nie powstało. Czy środowisko jest ślepe? Czy nie widzi, że bez ZASP nie da się obronić naszych fundamentalnych interesów? Prawda o ZASP jest następująca: wszędzie tam, gdzie jest konflikt i potrzeba mediacji lub interwencji albo gdzie są jubileusze - prezes ZASP jest potrzebny. Ale na co dzień o ZASP się już nie pamięta.

W ilu teatrach nie ma kół ZASP?

W 58 publicznych teatrach dramatycznych w Polsce działa 40 kół ZASP, jednak są nieliczne, co pokazują wpływy ze składek. Koła zanikają nawet na terenie Warszawy. Podobno działają w Narodowym, Polskim i Żydowskim. Mamy członków, ale brak jest kół. Boleję nad tym, ale też wspieram się na społecznikach, którzy wciąż są w ZASP. Jednocześnie pragnę wszystkich uspokoić: nasze stowarzyszenie się ostanie, również ze względu na to, że jest organizacją zbiorowego zarządzania.

Żeby dzielić tantiemy z seriali i filmów?

Tak. Dotykamy kwestii związanej z postawą młodego pokolenia, które było jeszcze do niedawna reprezentowane w Zarządzie Głównym ZASP przez niezwykle utalentowanego aktora filmowego Piotra Głowackiego - obecnie byłego już wiceprezesa. Byłego, bo nie rozumiał kwestii odpowiedzialności za publiczne sceny. Zaczął demontować naszą strukturę w terenie, czyli biura, zresztą niezbyt kosztowne, z pracownikami, którzy zarabiali symbolicznie. Nie było zgody na demontaż, bo regionalne biura świadczą pomoc kolegom w mniejszych ośrodkach. Dochodzimy do sprawy korzeni ZASP, który powstał jako samopomoc aktorów dla wdów i sierot po kolegach, a także z myślą o pomocy wzajemnej w razie choroby, a także sytuacji wymagającej koleżeńskiej pożyczki. Te potrzeby bynajmniej się nie zdezaktualizowały. Niestety koledzy nie chcą płacić składki 6 złotych na zapomogę pogrzebową, choć zmniejszyliśmy opłatę z 10 złotych. W związku z tym zmniejszyła się wypłata pogrzebowa. Młodzi nie rozumieją też, że swoją składkę zusowską mogą wyrobić wyłącznie na scenach publicznych.

Pewnie dobrze sytuowani aktorzy zajmują się sobą, a ci, którzy mają źle - nie wierzą, że można cokolwiek zmienić.

Niedawno mieliśmy sytuację, kiedy TVP postanowiła zmienić umowę dotyczącą tantiem wykonawczych i zmniejszyć stawkę z 6 do 3 procent obrotu. Zwróciłem się z prośbą o reakcję do sześćdziesięciu kolegów najwięcej zarabiających w serialach. Tylko jedna osoba odpowiedziała na mój pisemny apel o wspólny lobbing w obronie aktorskich interesów.

Kto?

Paweł Królikowski. Udało nam się obronić stawkę 5 procent.

Jakie są roczne wpływy z inkasa, bo może dobrobyt usypia aktorów?

W 2014 roku wyniosły 2,5 miliona złotych.

Nie są to jakieś finansowe Himalaje. A ilu było członków, kiedy Pan rozpoczął prezesurę, a ilu jest teraz?

To jest dobre pytanie. Powstrzymywano mnie przed publikacją takiej informacji. Ale udało się i dane są w Biuletynie informacyjnym ZASP. Niech aktorzy zobaczą, na jakim są etapie samozorganizowania. W 2012 roku ZASP miał 2945 członków, zaś w 2015 roku - 2065. Oddział Warszawski pozbył się niedawno ponad 600 członków, którzy nie płacili składek. Przez wiele lat. Martwy jest Oddział Poznański. Myślę, że w środowisku teatralnym panuje absolutny chaos, któremu towarzyszy od czasu do czasu, gdy coś się dzieje, licytacja na pomysły reformy. Rozmawiamy przecież w dniu, kiedy kończąca za miesiąc kadencję pani minister kultury Małgorzata Omilanowska patronuje naradzie w Gdańsku, dotyczącej stworzenia ustawy teatralnej. Nie pojechałem, bo muszę iść do szpitala. Na przegląd.

Wygląda Pan dobrze, lepiej niż Tadeusz Mazowiecki, w czasie exposé, gdy poczuł się słabo niczym polska gospodarka w 1989 roku.

Dziękuję. ZASP reprezentował na spotkaniu w Gdańsku wiceprezes Piotr Jędrzejczak. Wiem, że inicjatywa spotkania wyszła od dyrektora Zenona Butkiewicza, dyrektora Departamentu Instytucji Narodowych oraz Doroty Buchwald, dyrektor Instytutu Teatralnego. Podczas wcześniejszego spotkania w Instytucie zapytałem Waldemara Dąbrowskiego, co sądzi o inicjatywie. Odpowiedział, że teatr nie nadaje się do osobnej ustawy. Dodał, że lepsza jest ustawa o instytucjach artystycznych. Za Panem stoi szafa, w której są dokumenty, będące zapisem polemiki z ministrem kultury Bogdanem Zdrojewskim, który proponował ustawę o działalności kulturalnej. Nie wszystkie nasze uwagi zostały uwzględnione. Parlament podzielił nasze obawy, że umowy sezonowe mają charakter umów śmieciowych.

Powiedział Pan o spotkaniu w Gdańsku, bo czuje się Pan zaskoczony tą inicjatywą?

Nie. Była konsultowana. Trzeba dodać, że inicjatorem spotkania w Gdańsku jest też Romuald Wicza-Pokojski, niedopuszczony do pełnienia funkcji dyrektora w Teatrze im. Wilama Horzycy, chociaż został wyłoniony w pełnoprawnym konkursie. Mówię o tym, bo zaangażowałem się w obronę laureata konkursu. Jeżeli został w konkursie wskazany -powinien być powołany.

Czy to dobrze, że dopiero na miesiąc przed końcem kadencji rządu rozmawia się na temat nowej ustawy?

Jeżeli nie będziemy rozmawiali, odwołując się do prawa, i nie porozumiemy się w sprawie modelu - będzie jeszcze gorzej. Faktem jest, że mam na myśli inny model niż ten, który stara się nam wykreować siłą niewidzialna ręka rynku. Najgorsze, że nie odpowiedzieliśmy sobie na pytanie, czy odgórnie - parlamentarnie bądź rządowo - da się jeszcze zmienić sytuację, którą stworzyło państwo, wprowadzając reformę samorządową. Bo dziś to samorządy mają realną władzę. Inspirowana przeze mnie, a zorganizowana 12 listopada 2012 roku narada u prezydenta Bronisława Komorowskiego miała to wszystkim nam, związanym z teatrem, unaocznić. Kiedy zadawałem panu ministrowi Bogdanowi Zdrojewskiemu pytanie, kto będzie arbitrem w kwestii, czy samorząd wypełnia swoje zadania, czy nie, kto będzie jeździł do miast i miasteczek gasić pożar - przekonująca odpowiedź nie padła. Tymczasem ostatnie wydarzenia w Będzinie pokazały, że to prezes ZASP doprowadził do ratunkowego spotkania organizatorów Teatru Dzieci Zagłębia, czyli prezydenta Będzina i starosty będzińskiego u wojewody śląskiego. Nie uczyniło tego Ministerstwo Kultury, choć od lutego 2015 roku było wiadome, co się będzie działo. Ministerstwo włączyło się do gry dopiero wtedy, gdy demonstrujący w Będzinie zażądali nowej interpretacji porozumienia dotyczącego teatru podpisanego w 1999 roku. To pokazuje, w jakiej paranoicznej sytuacji znalazło się zarządzenie teatrami.

Przypomnijmy Czytelnikom, jak została określona rola Ministerstwa Kultury wobec teatrów, uwzględniając kontekst samorządów?

Ministerstwo posiada w swojej jurysdykcji trzy teatry: Teatr Wielki - Operę Narodową i Teatr Narodowy w Warszawie oraz Narodowy Stary Teatr w Krakowie. Współprowadzi też z marszałkami Teatr Polski we Wrocławiu i Teatr Wybrzeże w Gdańsku oraz Teatr im. Stefana Jaracza w Olsztynie.

Ale gdy odbywa się konkurs na dyrektora samorządowej sceny, przedstawiciele resortu biorą w nim udział, zaś minister jest informowany o wynikach.

To prawda, ale w czasie kadencji ministra Kazimierza Michała Ujazdowskiego zlikwidowano w resorcie Departament Współpracy z Samorządami i nie odtworzono go do dzisiaj. Rozumiem, dlaczego tak się stało! Bo każdy samorządowiec wyciągał rękę do ministra po pieniądze. Dlatego uznano, że jedyną formą ich uzyskania mogą być Programy Ministra oraz ministerialny konkurs z udziałem ekspertów. Problem wynikający z obowiązującej ustawy o działalności kulturalnej, polega na tym, że samorząd może zablokować nominację dyrektora, jeśli przedłuża się kadencję. Może też nominować dyrektora bez zorganizowania konkursu, zaś minister nie ma już wpływu na to, czy zwycięzca konkursu jest powołany na stanowisko, czy też nie. Taką sytuację obserwowaliśmy w Toruniu, podczas konkursu na dyrektora Teatru im. Wilama Horzycy.

Zapraszanie przedstawicieli MKiDN, związków zawodowych i ZASP do jury konkursowego może stać się więc czystą kurtuazją?

Może tak być, ponieważ, jak wspomniałem, ustawa mówi o wyłanianiu kandydatów w konkursach, a nie ich nominacji. Tej dokonuje zarząd miasta lub sejmiku wojewódzkiego. Przypomnijmy też konkurs na dyrektora Teatru Muzycznego w Gdyni, w którym wzięło udział czternastu poważnych kandydatów, a powołana została osoba spoza tego grona.

A konkurs w Opolu, gdzie zorganizowano dogrywkę?

Tam były inne przyczyny. Na początku nie znaleziono odpowiednich kandydatów. Jest również inny problem: wymagania konkursowe każą kandydatom nakreślić wizję artystyczną oraz posiadać wiedzę dotyczącą zarządzania. Napisałem felieton zatytułowany Dwa w jednym, bo kiedy rozmawiam z samorządami, domagam się oceny kandydata pod względem kompetencji artystycznej. Nie chcemy wyrażać opinii, gdy idzie o sprawy zarządzania. Skutki obecnej sytuacji prawnej są takie, że dyrektorzy posiadający kwalifikacje wyłącznie do zarządzania - uzurpują sobie prawo do kształtowania repertuaru i obsad. Mówię to z pełnym przekonaniem, bo zanalizowaliśmy sytuację i sprawdziliśmy wszystkich dyrektorów w Polsce. Przyznaję, że wielu artystów wprowadza zbyt wiele wynalazków w kwestiach zarządzania, przez co kompromitują się i są usuwani. Pamiętajmy jednak, że wzięcie kredytu przez dyrektora Tomasza Koninę w Opolu na spłatę długów kierowanego przez niego teatru - długu, który miał być później spłacony przez samorząd poprzez przyznanie dodatkowej dotacji - zasugerował dyrektorowi urzędnik z urzędu marszałkowskiego. Gdy jednak sytuacja w sejmiku zmieniła się - to dyrektor poniósł konsekwencje, wyciągnięte przez nowy zarząd. Pomimo wszystko uważam, że to dyrektor artystyczny powinien decydować o obliczu teatru. Niestety, taki pogląd zaczął być kwestionowany, gdy w 2003 roku Stowarzyszenie Dyrektorów Teatrów zwróciło się do Sejmowej Komisji Kultury z sugestią, że dyrektorem teatru może być tylko menedżer. Od tego czasu całe środowisko podzieliło się w kwestii, kto powinien być dyrektorem. Osobiście uważam, że ostatnie lata skompromitowały formułę połączonej dyrekcji artystycznej i naczelnej. Złym przykładem jest także to, że szefa artystycznego powołuje dyrektor naczelny. Tak jest w Teatrze Narodowym. Choć obecny układ działa harmonijnie.

Podobnie jest w poznańskim Teatrze Polskim, gdzie wyłoniony w konkursie Marcin Kowalski powołał Macieja Nowaka na stanowisko zastępcy do spraw artystycznych.

Odrębne rozwiązanie przyjęto w warszawskim Teatrze Polskim, gdzie rządzi Andrzej Seweryn z pomocą zastępcy do spraw finansowych. Nigdzie nie ma takiego chaosu i dowolności jak w Polsce. Dlatego skorzystajmy ze sprawdzonych wzorców, na przykład niemieckich czy austriackich. W wiedeńskim Burgtheater jest rada nadzorcza, która powołuje dwuosobowy zarząd, z czego jedno stanowisko związane jest z kwestiami artystycznymi, zaś drugie z ekonomicznymi. Dyrektora artystycznego nominuje kanclerz. Dyrektora ekonomicznego opiniuje dyrektor artystyczny. Jeżeli nie ma porozumienia między dyrektorami - decyduje dyrektor artystyczny, ale tego typu sytuacje muszą być podawane do wiadomości rady nadzorczej. Głównym dyrektorem jest jednak ten, który decyduje o tym, co dzieje się na scenie, a nie księgowy.

W Polsce jest inaczej.

Rozmawiamy o tym, czy możliwa jest nowa ustawa o teatrze w Polsce. A ja trzymam w rękach niemiecką ustawę teatralną obowiązującą niezmiennie od lat dwudziestych XX wieku. Dlaczego nie możemy mieć, jak w Niemczech, sprecyzowanej - jednej dla wszystkich, umowy dla dyrektorów, reżyserów, aktorów, scenografów? Trzymam w ręku statut Związku Federalnego Teatrów Niemieckich. My też musimy doprowadzić do zrzeszenia w jednej organizacji wszystkich tych, którzy odpowiadają za sieć teatralną w Polsce. Bez tego i bez możliwości sformalizowanej negocjacji, w każdej sytuacji będziemy skazani na niedający się przewidzieć przypadek, jak w Będzinie. Żeby tego uniknąć, powiesiłem sobie w gabinecie mapę, a jej opisu uczę wszystkich. Mówię: mamy 58 teatrów dramatycznych, 28 teatrów lalkowych, 11 oper i 9 teatrów muzycznych, więc strzeżmy tego do końca świata. Niestety, jak już powiedziałem, po oddaniu większości z tych scen samorządom nie mamy żadnego systemu ochrony tego stanu posiadania.

Doszło do rozbicia dzielnicowego?

Do totalnej anarchii! To się przejawia różnorodnością statutów i brakiem układów zbiorowych. Wszystko jest lokalne. Mimo to aspiracje kulturalne Polaków uchroniły ich przed likwidacją teatrów. Przypomnijmy, że już w 1991 roku planowano, że będzie tylko 17 scen. To były pomysły pani minister Izabelli Cywińskiej. Pytał Pan, jaka jest rola ZASP. Odpowiadam: to członkowie ZASP ostrzegali, że może być zrealizowany scenariusz likwidacji teatrów. Protestowali. I wygrali.

Minister Izabella Cywińska chciała skategoryzować teatry, podzielić je na trzy grupy. De facto taki system działa, choć nieformalnie. Są sceny mogące liczyć na wszystko, takie, które ciągle muszą walczyć o dotacje, i te, które nie mają niczego zagwarantowanego, czyli prywatne.

Dlatego mówię jeszcze raz: jeśli nie powstanie Związek Scen Polskich, wszystkie rozmowy będą zakulisowe bądź topione w kłótniach środowiskowych, politycznych, gospodarczych. Nasze rozbicie pogłębiło się, gdy Jacek Weksler porzucił Stowarzyszenie, którego był szefem - to jest Stowarzyszenie Dyrektorów Teatrów. Powstała wtedy Unia Polskich Teatrów, które mają różne statuty i różne układy zbiorowe. Każdy sobie rzepkę skrobie i nie wiadomo, w jakim zakresie oni się zunifikowali.

Prestiżu.

Powstała Liga Dżentelmenów. Obecny Prezes Unii Polskich Teatrów Maciej Englert uzyskał wyrok sądowy mówiący, że UPT jest stowarzyszeniem pracodawców. Tymczasem w świetle ekspertyzy Unii Europejskiej UPT nie jest i nie może być stroną w negocjacjach, dopóki nie dostanie pełnomocnictw od swoich organizatorów. Tkwimy w malignie. UPT boi się rozmawiać z samorządami. Oczekuję inicjatywy ministra kultury i parlamentu.

Na razie nie ma Pan partnerów, którzy spełniliby postulat Związku Scen Polskich.

Jeżeli są - to tylko sporadycznie, po stronie samorządowców. Miałem kilka wystąpień na Konwencie Marszałków. Niestety, nasi partnerzy co chwilę się zmieniają. Tylko dyrektorzy wiedzą, jak bardzo to jest bolesne. Dlatego jeżeli nie stworzymy stałego mechanizmu, w ramach którego dyrektorzy będą mogli negocjować swoje umowy, a artyści z nimi swoje - będziemy tkwili w chaosie.

Teatr jest kolejną przestrzenią, w której lansuje się pogląd, że wszędzie rządzi wolny rynek, tymczasem nawet w gospodarkach liberalnych obowiązują stałe zasady.

Już w czasie komuny zostało uchwalone prawo, że teatry należą do przedsiębiorstw planowo deficytowych. Mówienie o dochodowych teatrach zapędza nas w ślepą uliczkę. Niemcy liczą koszt utrzymania jednego miejsca w teatrze. Może my też zaczniemy liczyć? Może to trzeba zawrzeć w ustawie?

Tylko kto z kim ją uzgodni?

Gdybym ja był ministrem kultury, byłbym jej sługą i zrezygnowałbym z aspiracji do władzy na rzecz organizacji systemu, w którym wyrażałaby się odpowiedzialność za kulturę nie tylko państwa, ale i samorządów. Chciałbym być ekspertem samorządów w sprawie wypełniania ustawowych obowiązków.

Ale przecież obecny ustrój ogranicza wpływ rządu na samorządy.

Wkraczamy w kolejny obszar. Pan prezydent Bronisław Komorowski zainicjował ustawę o dialogu społecznym rozumianą inaczej niż to, co się wyraża w Komisji Trójstronnej, gdzie spotykają się pracodawcy, pracobiorcy i państwo, i nikt nie może dojść do porozumienia. Chodzi o wypracowanie nowych zasad postępowania. Taką tendencję wskazuje księga dobrych zasad dotyczących konkursów, opracowana przez dyrektora Zenona Butkiewicza w Ministerstwie Kultury. Podobna była nasza inicjatywa. Gdyby ją wprowadzić w życie, można by uporządkować wiele spraw związanych m.in. z pojęciem sezonu i angażowaniem aktorów. Odwołam się do własnych doświadczeń. Byłem angażowany do pracy na sezon - od 31 sierpnia do 31 sierpnia. Stało się niepisanym zwyczajem, że rozmowy o zatrudnieniu kończyły się pod koniec marca. Teraz na wszystko nakłada się odhumanizowany Kodeks pracy. Kiedy dyrektor zwalnia aktora w lipcu, a nawet w sierpniu, i aktor zostaje na lodzie, bez angażu - wszystko dzieje się zgodnie z prawem. Kodeks dobrych obyczajów mógłby tę kwestię uregulować, tak by zwalniany aktor miał więcej czasu na znalezienie nowego zajęcia. W Niemczech artysta ma jedenaście miesięcy na znalezienie nowej pracy. Oddając się do dyspozycji dyrekcji, negocjuje swą miesięczną gażę, wie, ile zarobi oraz ile zabiorą mu na ubezpieczenia i emeryturę. Polski artysta nie wie, ile zarobi. Przecież mamy nadmiar artystów i trudno znaleźć pracę z dnia na dzień. Gdy mówimy o sezonach, trzeba rozmawiać o umowach zbiorowych, etatach i siatce płac. Obecnie wszystkie umowy mają charakter de facto śmieciowy. Aktorzy w wieku średnim zabetonowali etaty, nie dając szansy młodym. Ale co mają robić? W 2000 roku liczba etatów zmniejszyła się z 4000 do około 1500 obecnie. Te liczby ujawniają realne cięcia w budżetach i wynikające z tego zmiany w sposobie zatrudniania. Są już teatry, które angażują artystów na dziesięć miesięcy, by zaoszczędzić na dwóch wakacyjnych miesiącach. Tak dzieje się w Radomiu. Podobna była sytuacja w latach trzydziestych. Wtedy również ZASP negocjował ze stowarzyszeniem dyrektorów płacenie za miesiące letnie. Mamy teatry, które dzielą etaty na pół i płacą tysiąc albo mniej złotych miesięcznie. Tak jest w Jeleniej Górze. Lada dzień wydamy książkę z ankietą zatytułowaną "Artysto scen polskich, powiedz nam, z czego żyjesz?" Oczywiście, ta ankieta obarczona jest błędem subiektywności, bo wypowiadają się ci, którym jest źle. Zwróciłem się do ministra Bogdana Zdrojewskiego z prośbą, aby poprzez Obserwatorium Kultury sfinansował niezależne badania firmy Sedlak & Sedlak. Jest kolejny minister i nie mamy obiektywnego raportu. A może znalazłyby się w nim dane o bałamutnych informacjach kolportowanych przez dyrektorów.

Jakich?

A na przykład takich, jakie podaje nasz kolega Krzysztof Mieszkowski, dyrektor Teatru Polskiego we Wrocławiu, który mówi, że potrzebuje pieniędzy dla artystów. Tak, potrzebuje - lecz nie dla aktorów, tylko reżyserów! Nasze stowarzyszenie grupuje jednych i drugich. Staramy się porozumieć, szukając nowej formy obywatelskiego dialogu. Bo czy wszystko trzeba rozwiązywać siłą i strajkiem?

Można powiedzieć, że następuje erozja systemu organizacyjnego, ale i ZASP. Pan siłą rozpędu, swojego dorobku i autorytetu, pozostaje wpływową postacią. Ale co będzie, gdy Pan przestanie być prezesem?

Mam już taką potrzebę psychiczną, żeby ogłosić rodzaj testamentu skierowanego do środowiska.

Ale jeżeli nie znajdzie Pan sojusznika w politykach - okaże się Pan Don Kichotem.

Proszę zobaczyć: mam już zrobiony taki fotomontaż, który przedstawia mnie jako Don Kichota, bo polityków kultura mało interesuje. Dziś z melancholią wertuję książkę Prawo teatralne z 1970 roku, z przedmową Arnolda Szyfmana. To był czas, kiedy wkraczałem do zawodu, a rzeczywistość teatralna była uporządkowana.

Jacek Cieśak
Pismo Teatr
8 stycznia 2016

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia