Porozmawiajmy o Cyganerii

"Cyganeria" - reż: Agata Duda-Gracz - Teatr Wielki w Poznaniu

Plenerowa "Cyganeria" Agaty Dudy-Gracz podzieliła publiczność przybyłą na premierę do Starej Gazowni. Pierwsze dyskusje pojawiły się już w przerwie piątkowej premiery w Starej Gazowni. Na długo zanim umilkła orkiestra, a na scenę wjechały kosze pełne kwiatów - jak na konwencjonalną, operową premierę przystało - widzowie już się spierali. My też

Duda-Gracz w trakcie pracy nad widowiskiem ostrzegała: - Gdyby dyrektor Znaniecki chciał mieć w teatrze klasyczną "Cyganerię", nigdy by mnie nie zatrudnił. I szczerze przyznała: - Oglądałam kilka tradycyjnych inscenizacji "Cyganerii", by mieć się przeciw czemu zbuntować.

W swojej "Cyganerii" zbuntowała się totalnie. Z odwagą weszła do szacownej poznańskiej opery i - jak sama zauważyła - narobiła niezłego "bałaganu"...

Zamiast do XIX-wiecznego Paryża, zabiera widzów do najbiedniejszej dzielnicy Śląska. Wchodzimy w świat marginesu, społecznie odrzuconych: alkoholików, gejów, ćpunów, prostytutek. Także mężów bijących ciężarne żony i księży pijaków. Tytułowa "bohema" jest komuną rodem z Woodstock: mieszkają w przyczepie kempingowej i grzeją się przy beczce ze smołą.

Każdemu z głównych bohaterów reżyserka dała nową charakterystykę, własny kostium i historię. Malarz Marcello nosi dredy, "chlapie" farbą jak Jackson Pollock i pali skręta za skrętem. Schaunard - w libretcie muzyk - tu jest gejem i męską dziwką. Wygląda jak skrzyżowanie drag queen z Freddiem Mercurym. I utrzymuje kolegów sypiając z podstarzałymi gejami.

Takich osobowości jest w tej nowej "Cyganerii" całe mnóstwo. To także bohaterowie drugiego planu - statyści i chór, a nawet dyrygent i muzycy z orkiestry, którym reżyserka powierzyła konkretne role. Tu ciężarna panna młoda, tu księżulek wznoszący w knajpie toasty, tu kibic Lecha wymachujący do widowni biało-niebieskim szalikiem...

Ktoś wyłowi z tłumu Trinity i Neo z "Matrixa", ktoś bohaterów "Alicji w Krainie Czarów", ktoś inny zobaczy scenę z "Pachnidła" Toma Tykwera, fragmenty filmów Luisa Bunuela i obrazów Joana Miró. Mieni się przed oczami od cytatów i kontekstów...

Duda-Gracz opowiada swoją własną "Cyganerię" - surrealistyczną, senną rzecz o miłości i śmierci - niezwykle literackim i plastycznym językiem.

Z banalnego libretta nie zostawia zbyt wiele. Pucciniego już nie traktuje tak drastycznie. Poza trzema krótkimi "ozdobnikami", które wprowadza do partytury (stara pijaczka podśpiewuje "O mój rozmarynie", Thanatos nuci przebój Marilyn Monroe "I wanna be loved by you" i kolędę "Cicha noc") - muzyki nie rusza. Pozwala jej wybrzmieć i nieść spektakl.

Bunt Dudy-Gracz przeciw operowej konwencji jest mądry i - myślę - bardzo operze potrzebny. Dla mnie bomba. Do takiej opery chcę wrócić.

Okiem muzykologa

Duda-Gracz podeszła do opery jakby "z zewnątrz". Punktem wyjścia nie jest miłość Mimi i Rodolfo, ale wymyślona przez reżyserkę historia miłości Jej i Jego. Zabiegi reżyserskie powodowały, że bardziej niż na emocjach bohaterów opery, śledzeniu poszczególnych operowych wątków albo obserwowaniu tego, co się dzieje w muzyce, publiczność skupiała się na dopisanej "zewnętrzności". A przecież oryginalne libretto i muzyka tworzą nierozerwalną całość.

Interpretacja niektórych fragmentów "Cyganerii" była również mocno niekonwencjonalna - m.in. w scenie skromnej, udawanej "uczty" w akcie IV przyjaciele zamiast tańczyć beztrosko menueta, gawota, fandango czy kadryla, równie beztrosko się biją. I pobiją do nieprzytomności muzyka Schaunarda (metafora?), zostawiając go na podłodze. A gdy Mimi umiera, przyjaciele zajmują się głównie sobą i nie sprzedają swoich ostatnich wartościowych przedmiotów, by opłacić chorej leki i lekarza (obecność arii o płaszczu Colline\'a "Vecchia zimarra" traci więc chyba sens). Ważniejszy od wątku operowego wydawał się raczej finał historii Jej i Jego.

Wiele smakowitych dowcipów słownych i sytuacyjnych mogło umknąć uwadze widzów - m.in. z powodu braku tłumaczenia libretta oraz obecności na scenie tłumu, w którym czasem trudno było odnaleźć śpiewających solistów.

A ci poradzili sobie z interpretacjami wokalnymi w większości bez problemu. Bardzo dobrze pod względem umiejętności technicznych zaprezentowali się m.in. włoska sopranistka, o niezwykle ciepłej, "miękkiej" barwie głosu Antonella de Chiara (Mimi), śpiewający z lekkością baryton Artur Ruciński (Marcello) i sopranistka Monika Mych (Śmierć). Koreański tenor Sang-Jun Lee (Rodolfo) podołał najtrudniejszym momentom w I akcie (kulminacja arii "Che gelida manina"), ale trzy akty później wydawał się już zmęczony. Artysta nie najlepiej zaprezentował się aktorsko - brakowało mu pomysłów na interpretację roli poety i naturalności w poruszaniu się na scenie. Korzystne wrażenie zrobił na mnie za to dobrze śpiewający Maciej Nerkowski (Schaunard), który swobodnie wcielił się w rolę geja. Energiczna Agnieszka Nagórka sprawnie poprowadziła orkiestrę opery, chociaż zdarzało się, że muzycy zagłuszali solistów, a czasem także - i chór, i solistów. Na ile była to wina nagłośnienia, trudno stwierdzić. Pewne jest, że publiczność obejrzała bardzo sprawnie zrealizowane widowisko - jednak oryginalnej "Cyganerii" Pucciniego niestety w nim nieco zabrakło.

Martyna Pietras
Gazeta Wyborcza Poznan
29 czerwca 2010

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...