Portret ze łzą

"Danuta W." - reż: Janusz Zaorski - Teatr Polonia w Warszawie,

Monodram "Danuta W." Krystyny Jandy to dwie godziny historii Polski opowiedzianej przez matkę Polkę. A wszystko w zapachu autentycznie piekącej się szarlotki. Bo gospodyni nie może tracić czasu tylko na gadanie.

Na środku sceny stoi stół, a na nim wszystko, co potrzebne do upieczenia ciasta. I całe rzędy czerwonych jabłek. Do złudzenia przypominających te z sadu państwa Wałęsów przy ul. Polanki w Oliwie. Miałam okazję niedawno ich spróbować. Perspektywa stołu i piecyka, w którym naprawdę piecze się ciasto, to podstawowy element scenograficzny tej ascetycznej teatralnie adaptacji. Kuchenny stół zmienia się w ambonę, z której mówi żona założyciela "Solidarności", a później prezydenta RP. Ta, jak sama o sobie pisze w autobiografii "Marzenia i tajemnice", kura domowa na naszych oczach zamienia się w rzeczniczkę polskich kobiet. W jednej chwili staje się jasne, że bez kuchennych stołów, na których żony i matki przygotowywały opozycjonistom, politykom posiłki, nie udałyby się żadne polskie przemiany. Mężczyźni padliby w przedbiegach zmagań o demokrację, a ich rodziny w walce o lepsze czasy nie przetrwałyby tych trudnych.

Polskie gospodynie domowe, kobiety drugiego planu, z garnkami i talerzami w dłoniach, stoją za sukcesem mężów. O tym przypomina Danuta Wałęsowa grana przez Krystynę Jandę. Podczas całego spektaklu na czarno-białym ekranie za jej plecami przewijają się wydarzenia historyczne, w których ona uczestniczyła z mężem, a w których poniekąd wszyscy też braliśmy udział. Stoi do nich plecami, tak jakby miała je trochę w nosie, bo przecież najważniejsze są przygotowanie posiłku i sprawy gospodarskie. Można by powiedzieć, że bez tego zawaliłby się świat, wznoszony gdzieś w jej tle.

W monodramie, zrealizowanym w warszawskim teatrze Polonia na podstawie autobiografii Danuty Wałęsowej w opracowaniu Piotra Adamowicza, Janda ustępuje miejsca granej przez siebie bohaterce. Inaczej niż zwykle to nie ona ze wszystkimi swoimi walorami aktorskimi, zarówno tymi fascynującymi, jak i drażniącymi, jest postacią pierwszoplanową. Na pierwszym planie znajduje się konkretna matka ośmiorga dzieci, gospodyni domowa, zakochana w mężu - Danuta. Może dlatego w tytule monodramu - "Danuta W." zostawiono tylko inicjał nazwiska, bo wtedy łatwiej wszystkim Janinom, Annom, Anetom będzie znaleźć pokrewieństwo z postacią. Janda oszczędnie, a przez to wiarygodnie czyni spowiedź z jej życia. Raz jest to opowieść przetykana humorem, kiedy mówi o esbekach przebranych za owce w Dolinie Chochołowskiej. Innym razem podszyta rozpaczą, gdy przyznaje, że podczas powstawania "Solidarności" płakała, bo zrozumiała, że mąż jest dla innych, a nie dla niej. Prosta dziewczyna z mazowieckiej wioski przyjeżdża do Gdańska, żeby zmienić swoje życie. A wbrew samej sobie, razem z mężem zmienia życie milionów rodaków. Asystuje przy odzyskiwaniu niepodległości.

Główny dramat kreowanej przez Jandę bohaterki polega na tym, że ukochany mąż, jedyny jej mężczyzna przestaje zajmować się nią i dziećmi, a poświęca się "sprawie" i Polsce. Gdy wyznaje, że człowiek w życiu ma tylko jedną, prawdziwą miłość, wierzymy, że jej miłością jest Lech Wałęsa. Rozumiemy, co mogła czuć, kiedy w tylu trudnych chwilach go przy niej nie było. W swojej opowieści skupia się na detalach. Nie deklaruje miłości do ojczyzny, patriotyzmu, ale miłość do męża, dzieci, bliskich. Przekładając swoje życie na konkrety - można by powiedzieć po młodzieżowemu - "nie ściemnia". Charakteryzuje też swojego ukochanego. Okazuje się, że Lech Wałęsa z jednej strony jest samotnikiem, z drugiej - wojownikiem. Po spełnieniu swojego zadania był traktowany z góry przez późniejszych współpracowników, którzy widzieli w nim nadal zwykłego elektryka. Ona dostrzega to lepiej niż on i bardzo nad tym traktowaniem męża boleje, tylko raz Janda oddaje głos rzeczywistej Danucie Wałęsowej utrwalonej na filmie podczas odbierania Nobla. Wtedy czujemy, że bierzemy udział nie w zwykłym spektaklu, ale jakiejś próbie zmierzenia się z prawdą bohaterów naszych czasów.

Momentami mamy wrażenie, że to dokumentalne, ale przecież niewątpliwie autorskie przedstawienie wywołuje znużenie niekończącym się monologiem bohaterki. Powracające kadry filmowe z cofającymi się i napływającymi falami morza wzmagają poczucie przemijania czasu zacierającego ślady. Ale śladu Danuty W. nie da mu się zatrzeć. To ona na końcu mówi po prostu: "Życzę Polsce szczęścia". Ta ofiara niepodległości, niosąca na swoim karku cały dom, kiedy mąż niósł Polskę, przyznaje się, że dla niej też najważniejsza jest ojczyna. I wtedy niektórym widzom zaczynają płynąć po policzkach łzy.

Barbara Gruszka-Zych
Gość Niedzielny nr 42
19 października 2012

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia