Potrząsając Szekspirem

15. Międzynarodowy Festiwal Szekspirowski

Miksowanie słów, znaczeń, a nawet dalekich skojarzeń to dzisiejszy sposób na autora "Hamleta" - wynika z XV edycji gdańskiego Festiwalu Szekspirowskiego

"Shaking Shakespeare" ("Potrząsając Szekspirem") - dokładnie tak nazywał się pokazany na inaugurację Festiwalu (trwał od 30 lipca do 7 sierpnia) spektakl Niemieckiego Teatru Państwowego z Timi§oary. Na usłaną otwartymi książkami scenę wjeżdża łódź z bohaterami dramatów wielkiego Anglika. "Słowa, słowa, słowa" - tak w pierwszej sentencji przedstawienia reżyser Radu-Alexandru Nica definiuje swoją strategię. Klasyczny, chociaż oderwany od konkretnej epoki kostium plus brutalnie uwspółcześniony język (w pewnym momencie Hamlet mówi do Ofelii "sp..." - nie wiadomo zresztą po co), no i łączenie wszystkiego ze wszystkim. Mamy w rumuńskim przedstawieniu fragmenty "Hamleta", "Otella", "Kupca weneckiego", "Makbeta, "Burzy". Czasem fragmenty nieinscenizowanych dramatów parafrazuje się i wkłada w usta bohaterom innych. Postmodernistyczna gra Szekspirem nie razi jednak, a wciąga. Młody reżyser potraktował dzieła wszystkie klasyka jako jeden wielki archetypiczny dla teatru tekst i postanowił mieszać w nim do woli. Widowisko jest efektowne, aktorzy żonglują emocjami, zmieniają twarze jak rękawiczki. Wszystko wolno - i tym razem staje się to pociągające.

Wolno też, na przykład, zagrać "Burzę" dwojgiem aktorów. Oskaras Korśunovas najpierw zainscenizował na Islandii ostatni dramat Szekspira zgodnie z bajkowo-fantastyczną tradycją, a potem w Wilnie sporządził coś w rodzaju rewersu tamtego spektaklu. Prospero (Povilas Budrys) to inteligent zamknięty na kilku metrach kwadratowych zastawionego książkami gabinetu w jakimś tam M, owładnięty własnymi kompleksami i obsesjami. To jest jego wyspa. W fotelu skulona córka Miranda (Airida Gintautaite). Mówi z trudem, jakby walczyła ze zżerającą jej umysł chorobą. Czytano dotąd "Burzę" jako sumę doświadczeń Szekspira, jego opus magnum, ostateczne wyznanie wiary w iluzję sceny. Litewski reżyser, odwrotnie, w swojej "Mirandzie" (taki tytuł ma tu "Burza") rezygnuje ze spektakularnych efektów, skupia się nie na machinie teatru, ale na ludziach. W "Hamlecie" ukazywał teatr jako lekarstwo w walce z własnymi demonami; tym razem Szekspir posłużył mu za rentgen, którym prześwietlił postsowiecki świat. Przecież - łapiemy się nagle - my znamy takich Prosperów. Ciągle ich spotykamy, trauma po komunizmie jest w nich nie do usunięcia.

Prospero staje się Kalibanem i amantem Ferdynandem, Miranda przeistacza się w Ariela. Wszystko po to, by poprzez aktorską transformację pokazać dwoistość człowieka. Dzięki temu "Miranda", będąc spektaklem politycznym, nie ma w sobie nic z publicystyki. Na koniec, gdy zmęczony Prospero znów pociąga z gwinta, całe to widowisko zdaje się majakiem jego udręczonej duszy. Dzięki takim spektaklom Festiwal spełnia swą funkcję, z zupełnie innej strony ukazując dobrze znane dzieła. Takiej "Burzy" jeszcze nie było - powtarzaliśmy.

Całkiem innego "Hamleta" pokazał też Nikołaj Kolada [na zdjęciu] w swoim teatrze w Jekaterynburgu. Znaliśmy go dotąd jako autora popularnych także i w Polsce sztuk ("Merlin Mongoł", "Martwa królewna"); portretował w nich Rosję jako piekło wódką i samogonem płynące. Nie bez powodu do jego ciemnych dramatów przylgnęło hasło "czernucha". Owa "czernucha" pasuje także do Kola-dowskiego Szekspira. "Hamlet" zaczyna się od kilkunastu minut rytualnych tańców i zabaw. Bez słów, za to w transowym rytmie. Jesteśmy na weselu Gertrudy i Klaudiusza. Ten świat nie znosi nawet pozorów żałoby, dlatego nikt nie opłakuje ojca Hamleta. Sam Hamlet snuje się pod ścianami, jakby był pod wpływem środków odurzających. Potem oglądać będziemy zapis jego wędrówki przez monstrualne pobojowisko, między tanimi reprodukcjami "Mony Lisy" a bydlęcymi kopytami. Kolada nie bawi się w subtelności, pozbawia "Hamleta" psychologii, stawiając na czystą witalność, siłę. Tytułową rolę gra znakomity Oleg Jagodin, który ma znany w Rosji zespół rockowy. I wyposaża swojego Hamleta w brutalną charyzmę współczesnych showmanów, co czyni klęskę bohatera jeszcze bardziej wstrząsającą. Takiego "Hamleta" - dzikiego, mocno osadzonego w Dalekim Wschodzie, jeszcze u nas nie było.

Teatr Kolady pokazał jeszcze "Króla Leara" z samym reżyserem w roli tytułowej, ale inscenizacja ta, choć szlachetna w intencjach, była tylko kopią "Hamleta". Te same gesty, miny, grymasy. Podobnie ukazywana brutalność. No i Kolada, który nie wytrzymuje porównania z innymi odtwórcami Leara. Ale nic to, samo spotkanie z Szekspirem z Jekaterynburga jest doświadczeniem nie do przecenienia.

Spektakle Korśunovasa, Kolady, intrygujący kielecki "Hamlet" Radosława Rychcika (już opisywany w "Przekroju") - dzięki nim tegoroczny festiwal uznano na gorąco za szczególnie udany. Zgoda. Tyle że obok mieliśmy też osobliwości. Fińska "Anatomia Lear" z gigantyczną lalką w roli króla była jedynie powtórką z dawnej awangardy. Szwedzki "Makbet" łączył oratoryjne śpiewy z dworskimi tańcami w całość zgoła muzealną. Oparty na tym samym tekście monodram Davida Kellera, aktora związanego z Royal Shakespeare Company, nie obronił się nawet jako pokaz technicznych umiejętności artysty. Trudno odmówić im wszystkim szlachetnych intencji, ale nie zmienia to faktu, że w głównym nurcie imprezy obok wydarzeń istotnych zobaczyliśmy też szekspirowskie obrzeża. Zabrakło zaś przedstawień choćby Luka Percevala, który w Hamburgu wystawił "Hamleta", czy Iva van Hove\'a. Tyle że pokazanie w Gdańsku jego "Tragedii rzymskich" pochłonęłoby prawdopodobnie cały budżet imprezy. Kółko się zamyka, cieszmy się z tego, co mamy.

Jacek Wakar
Przekrój
19 sierpnia 2011

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia