Powieść o cienistej dziewczynie

"Sąd Ostateczny" - reż. Agnieszka Glińska - Teatr Studio im. Stanisława Ignacego Witkiewicza

Nie bez kozery "Sąd Ostateczny", najbardziej frapująca i najmniej jednoznaczna ze sztuk Ödöna von Horvátha, skojarzył się Agnieszce Glińskiej z Leśmianem. I nie tylko ze względu na oniryczne, do końca niewyjaśnione wizje nieboszczyków wstających z grobu dla omówienia z głównym bohaterem problemu winy - może majaki, może prawdziwe widma, może zapowiedź grających w wietrze trąb Bożego sądu, przed którym miały przecież wracać na ziemię trupy mogilne.

Przede wszystkim jednak jest coś z Leśmiana i coś z szalonej dziewczyny z "Romantyczności" w Annie (Agnieszka Pawełkiewicz), głównej w istocie bohaterce całej tej łamiącej tradycyjne podziały gatunkowe opowieści o zawiadowcy Hudetzu (Łukasz Simlat), który mimowolnie stał się sprawcą katastrofy kolejowej, a lokalna społeczność najpierw twierdziła, że to nie może być jego wina, po czym, gdy oskarżono go o kolejne przestępstwo, bez wahania uznała go za uosobienie zła.

Gdy Anna - która przedtem, całując dla kaprysu Hudetza, sprawiła, że zapomniał włączyć semafor - pyta go ciemną nocą pod kolejowym wiaduktem, czy po śmierci będzie cały do niej należał, jest już w połowie nierzeczywista i na pół umarła; i można się zastanawiać, czy świadomie prowokuje go do zabójstwa, a jeśli tak, to czy tylko dlatego, że nie umie ze swoją winą istnieć, czy dlatego, że z Hudetzem być nie może, czy też dlatego, że chce, żeby to właśnie on ją zabił. Nagle staje się jasne, dlaczego przedtem, podczas popijawy na cześć wracającego z aresztu w aureoli niewinnie podejrzanej ofiary Hudetza Anna śpiewała jeden z utworów Leśmiana (skądinąd dość topornie zaaranżowany). Nawet skądinąd niepotrzebny i ograny reżyserski zabieg umieszczenia obojga na platformie poruszanej przez czarno ubranego osobnika przestaje mieć znaczenie wobec magii tej sceny. I chyba trzeba byłoby lepszego pióra niż moje, albo innej niż recenzyjna konwencji, żeby opisać tę postać i tę rolę. Pawełkiewicz z dziecinną łatwością i bez śladu sztuczności prezentuje fantastycznie bogaty wachlarz stanów psychicznych, jakie Horváth przypisał Annie, nagłe przeskoki z zalotności w irytację, z nieudawanej czułości w prowokację, z lęku w śmiałość, z szukania więzi w szukanie umierania, wszystko to tak autentyczne, że aż bolesne. Śpieszmy się kochać aktorki klasy Sandry Korzeniak, bo się naprawdę rzadko zdarzają. Hudetz, acz nie najgorszy, ginął kompletnie w jej cieniu, choć to też wina autora, który napisał mu rolę znacznie uboższą w refleksje i dylematy.

"Sąd Ostateczny" stoi na trzech filarach: dyskursie o radzeniu sobie z winą osobistą i winą dzieloną, opowieści o związkach świata żywych ze światem umarłych oraz wiernym przedstawieniu obrazu małomiasteczkowego piekła", w którym - jak to u Horvátha - każda niestandardowa sytuacja sprawia, że z ludzi wychodzą istne potwory. Dwa pierwsze zdominowała Anna. W trzecim - podkreślonym przez Glińską licznymi drobnymi a celnymi zabiegami, takimi jak wprowadzenie na scenę niewielkiej "wiejskiej orkiestry" w składzie na akordeon i trąbkę (do których w pewnym momencie dołącza bęben) oraz cudowną "solówką" małej dziewczynki instruowanej przez rodziców, jak się zachowywać wobec idealizowanego jeszcze Hudetza (nie podano, niestety, kto ją grał) - najlepszy był chyba Alfons (Krzysztof Stroiński), wyrazisty w swej powściągliwości bardziej niż wiele postaci "charakterystycznych" ze sztuki.

Niewiele można powiedzieć o scenografii, bo i scena była prawie pusta (rozrosła się na kawał widowni, za co dla rekompensaty posadzono część widzów za aktorami), warto jednak pochwalić inteligentną grę świateł przy przejściach między scenami i znakomicie dobrane projekcje.

A zatem co - pozbawiony wad świetny spektakl o wszystkim, co pomiędzy przytłaczającym życiem a leśmianowską śmiercią? Nie ma tak dobrze, są co najmniej dwie wady. Po pierwsze, w niewielkiej rólce Gościa wystąpił skądinąd znakomity Modest Ruciński. Z woli reżyserki rólka uległa rozbudowaniu ponad miarę i potrzebę, a sam Ruciński zachowywał się jak ośmiolatek z ADHD, któremu ktoś niebacznie dał mikrofon i wpuścił na scenę - moim zdaniem lepiej byłoby w ogóle skreślić Gościa z dramatu niż dokładać mu absurdalne, nijak z fabułą niezwiązane śpiewy. A po drugie

Zdaję sobie sprawę, że mogły mnie zdeprawować częste wizyty w Teatrze Polskim, gdzie Andrzej Seweryn uzyskał od swych aktorów taką dykcję i taką wymowę, iż podawany przez nich tekst można smakować jak stare wino, nawet jeśli nie towarzyszą mu inne, może ważniejsze atuty spektaklu. Niemniej jednak około połowę aktorów występujących w "Sądzie.." wysłałbym natychmiast na porządny kurs emisji głosu - zamiast ich wymieniać pochwalę tych naprawdę przykładających wagę do zrozumiałości wypowiadanych słów, a są to przede wszystkim Pawełkiewicz, Stroiński i Krzysztof Stelmaszyk (Prokurator). W dodatku nużąca i w sumie niespecjalnie potrzebna muzyka sącząca się z głośników niemal bez przerwy przez pierwszą połowę skutecznie "przykrywa" wiele wypowiadanych fraz. Jakby i bez tego dramat Horvátha nie był skomplikowany.

Tomasz Flasiński
Teatr dla Was
4 stycznia 2013

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia