Powtarzalność do znudzenia

"Gra w życie" - reż. Aleksander Kaniewski - Teatr Ateneum im. Stefana Jaracza w Warszawie

Któż by nie chciał otrzymać szansy powtórnego przeżycia przynajmniej części swego życia, powtórzenia go jeszcze raz, od nowa, z posiadaną wiedzą na temat tego, co zdarzy się w przyszłości, by ustrzec się przed popełnionymi dotąd błędami i podjąć inne, lepsze decyzje. W świecie realnym jest to, oczywiście, niemożliwe, ale w teatrze tak. Właśnie o tym jest najnowsze przedstawienie w warszawskim Teatrze Ateneum "Gra w życie" w reżyserii Aleksandra Kaniewskiego.

Szwajcarski pisarz Max Frisch taką możliwość powtórnego przeżywania pewnych sytuacji daje głównemu bohaterowi swojej sztuki Kürmannowi (Grzegorz Damięcki), który prowadzony przez postać określoną tu jako jego Alter ego (Krzysztof Tyniec) po raz enty uczestniczy w tych samych zdarzeniach, próbując za każdym razem dokonywać zmian w swoim postępowaniu dotyczącym wyborów życiowych. Jednak to się nie udaje.

Wniosek z tego płynie taki, że chcąc pozostać sobą, utrzymać swoją tożsamość, Kürmann zawsze będzie podejmował te same decyzje, powtarzał te same gesty, słowa, zawsze zakocha się w tej samej kobiecie i zawsze dokona tych samych wyborów życiowych. I za każdym razem droga, którą obierze w swoim życiu, będzie prowadziła w tym samym kierunku, do tego samego momentu w życiu.

Kürmann nie jest w stanie przeciwstawić się przeznaczeniu, losowi. Tak więc nawet przy wielokrotności powtórzeń przeżywania swego życia doświadczy tych samych sytuacji, pozostanie w tych samych relacjach z żoną (Magdalena Schejbal) i otoczeniem, zatrudni tę samą gosposię (Ewa Telega), zachoruje na tę samą chorobę, będzie badał go ten sam lekarz (Nikodem Kasprowicz) i przed śmiercią nie uchroni go kolejne powtórzenie własnej biografii. Kürmann pozostanie zawsze ten sam.

Sztuka Maksa Frischa nie jest żadnym odkrywaniem Ameryki. W kulturze popularnej, w filmach, literaturze takie podróżowanie bohatera "po czasie" (cofanie się czy wyprzedzanie w stosunku do czasu realnego, w jakim toczy się akcja, a co określa się w dramacie, w literaturze czasem przedstawionym) jest tematem często podejmowanym. Zwłaszcza w rozmaitych przedsięwzięciach typu science fiction. Ale w sztuce Frischa rzecz ma charakter głębszy, zasadzający się na psychologii postaci. To znaczy, miałoby to sens głębszy, gdyby reżyseria spektaklu, myśl inscenizacyjna i jej konsekwencje w konstruowaniu postaci scenicznych oraz relacji między bohaterami układały się w jakąś spójną całość intelektualno-artystyczną. Ale tak nie jest. I choć w obsadzie spektaklu są naprawdę świetni aktorzy, to dla widza komunikatywność postaci rzadko bywa czytelna. Na przykład doskonale zagrana, z dużym poczuciem humoru rola gosposi w wykonaniu Ewy Telegi merytorycznie nie ma nic wspólnego z Postacią I w wykonaniu tej samej aktorki. Kim jest Postać I? Widz może się też zastanawiać, czym motywuje się Kürmann Grzegorza Damięckiego, poddając się powtarzalności pewnych sytuacji. Wprawdzie widzimy, iż dzieje się tak na życzenie jego Alter ego (Krzysztof Tyniec w tej roli wyrazisty jak zawsze, ale właściwie gra Krzysztofa Tyńca), lecz powód nadal pozostaje niejasny. Reżyser, zgodnie z intencją autora sztuki, zastosował metodę teatru w teatrze, co nie wymaga prowadzenia akcji w toku przyczynowo-skutkowym. Forma teatru w teatrze pozwala na pewną dowolność (ale kontrolowaną reżysersko) umieszczania postaci w konkretnym czasie i tzw. wychodzenia do innej przestrzeni miejsca i czasu. Tak też się dzieje i tutaj, tyle że owa dowolność pojawiania się postaci, wychodzenia z danej przestrzeni czasowej, wchodzenia do innej powoduje pewien chaos i gmatwa intencje postaci oraz przesłanie spektaklu. Ponadto widać brak zdecydowania reżysera, czy spektakl ma być prowadzony w kierunku psychologicznie umotywowanych zachowań bohaterów, czy zwyczajnie w kierunku farsy. Owa zaś nadmierna powtarzalność sytuacji staje się nużąca w odbiorze.

Swoją drogą dziwi mnie owo wyciąganie obecnie przez teatry z zamierzchłych archiwów utworów pisarzy o wyraźnej lewicowej opcji i marksistowskim punkcie widzenia. Wydawałoby się, że komunizujące zachodnie środowiska intelektualne nie są dziś żadną atrakcją, a tym bardziej powinnością. Teatr w Polsce przez dziesiątki lat wystawiał sztuki Dürrenmatta, Sartre'a, Frischa, Simone de Beauvoir, Arthura Millera itp. Może dajmy już temu pokój. Spójrzmy na stronę przeciwną: dlaczego nie wystawić na przykład któregoś utworu Paula Claudela?

Temida Stankiewicz-Podhorecka
Nasz Dziennik
22 maja 2018

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia