Premiera spektaklu "Turandot"

"Turandot" - reż. Paweł Passini - Teatr Centralny w Lublinie

Fabuła jest narzędziem kreowania wrażeń i emocji. I temu służy teatr - zdaje się dowodzić Paweł Passini swym najnowszym spektaklem "Turandot", premierowo pokazanym w piątek.

Historia, którą opowiada Paweł Passini w swoim najnowszym spektaklu, nie jest adaptacją libretta opery "Turandot" Giacomo Pucciniego, lecz jego swobodnym połączeniem z motywami z biografii kompozytora, doprawionym współczesnymi konstatacjami intelektualisty postmodernistyczno-postkapitalistycznego. To połączenie bardzo przewrotne, oparte na pewnej analogii, piętrzące emocje, a co najważniejsze - zacierające granice między rzeczywistością realną a sceniczną. I dlatego bardzo ciekawe i atrakcyjne.

Akcja "Turandot" Pucciniego dzieje się w dawnych, baśniowych Chinach. Z powodu złych doświadczeń rodzinnych tytułowa księżniczka postanawia, że każdy pretendent do jej ręki musi najpierw rozwiązać trzy zadane mu zagadki, a jeżeli im nie sprosta, zostanie ścięty. Mimo że głowy lecą gęsto, wyzwanie podejmuje Kalaf, nieznany książę, syn żyjącego w Chinach incognito dawnego króla Tatarów. Zagadki Kalaf rozwiązuje, ale wobec wrogości Turandot sam zadaje zagadkę księżniczce, pytając ją o swoje imię. Jeżeli ta w wyznaczonym czasie imię księcia odgadnie, ten uzna się za pokonanego i zabije się sam. Ofiarą sytuacji pada Liu, niewolnica ojca Kalafa, która - zakochana, rzecz jasna bez wzajemności, w księciu - odwraca uwagę Turandot popełniając samobójstwo. Wszystko kończy się happy endem, Kalaf i Turandot padają sobie w ramiona.

Na tę bajkę Paweł Passini niejako nałożył dramat samego kompozytora: podczas komponowania "Turandot" okazało się, że Puccini ma raka gardła. Pierwsze nuty napisał we wrześniu 1921 roku, a w lutym roku następnego lekarze odkryli, że nagła dolegliwość gardła Pucciniego to zaawansowane stadium choroby. Kompozytor, zapewne nie do końca świadomy sytuacji, zdecydował się poddać operacji jak na tamte czasy chyba nowatorskiej; w listopadzie 1924 roku w klinice w Brukseli wbito pacjentowi w szyję igły z radem, a do tchawicy wprowadzono rurkę ułatwiającą oddychanie. Taki właśnie manekin z rurką pojawia się w spektaklu Passiniego. Po kilku dniach autor "Madame Butterfly" zmarł. Agonia trwała podobno dziewięć godzin. Zakończenie "Turandot" dopisał już kto inny. Genialny kompozytor pozostawił po sobie nieśmiertelne dzieła muzyczne oraz majątek szacowany na 100 mln dolarów. Passini pastwi się nad Puccinim nie tylko rakiem, dokłada mu jeszcze nie byle jakie wyrzuty sumienia z powodu Dorii Manfredi, służącej, która się w nim podkochiwała. Lecz Elwira, niebywale zazdrosna żona kompozytora zaszczuła biedną wieśniaczkę dosłownie na śmierć. Doria popełniła samobójstwo, ale niefortunnie; zażyła tak marną truciznę, że konała w męczarniach przez trzy dni.

Prawda, że z tragedii zwielokrotnionych Passini utkał swój spektakl! Wymieszał wątki z opery z biograficznymi, ale w całość połączoną w sposób nieciągły i magiczny. Bo oto w Chinach czasów Turandot pojawia się niby sam Puccini. Ale też te Chiny nie są z czasów Turandot, bo zarazem na wideo oglądamy sceny z defilad w Chinach najwyraźniej współczesnych. Wątki się mieszają, niemniej całość jest dobrze skrojona dramaturgicznie. Bo najwyraźniej Passiniemu chodzi o coś innego: o eskalację wrażeń, a przede wszystkim - o napięcie napięcia. Stąd też użycie tak wielu możliwych środków scenicznych. Każdy z wątków reżyser dozbraja scenograficznie i aktorsko, aby nie tyle opowiedzieć historię, co poruszyć widza. Niech to zilustrują dwa przykłady. Fragmentem scenografii są przyczepione do długich listewek dziesiątki małych laleczek. Symbolizują chińską "masowość" co najmniej w sposób podwójny: jako tzw. masę ludzką (widoczną też na projekcjach wideo) i jako masową produkcję tzw. chińskiej tandety. W spektaklu mają pewną specyficzną rolę uczniowie ze szkoły dla głuchych: nie tylko, że w języku migowym zapowiadają spektakl, ale też wypowiadają "w swoim" języku pewne dźwięki, których tak naprawdę sami nie słyszą. Czy to metafora sytuacji, kiedy kreujący muzykę geniusz nie mógł wymówić ani słowa?

Jak bardzo wszystko się tu splata i nawarstwia, niech też świadczy fenomenalna scena "z warzywami". Oglądamy na metalowym wielkim stole scenę tortur, tyle że ofiary przedstawione są pod postacią warzyw. Oglądamy, jak wstrzykuje się czerwoną farbę w kapustę i ogórka. Po chwili przecięte już, "zakrwawione" warzywa przypominają o chińskich torturach polegających na okaleczaniu narządów płciowych.

Napinanie napięcia możliwe jest przede wszystkim dzięki bardzo dobrej grze aktorów, bardzo fizycznej, chwilami sprawiającej, że widz wolałby zamknąć oczy, ale dzieją się takie rzeczy, że trzeba patrzeć. Występują - i słowa uznania otrzymują - Paweł Chomczyk, Mariusz Laskowski, Dagmara Sowa, Katarzyna Tadeusz i Iga Załęczna. Laskowski wciela się w Pucciniego doprawdy smakowicie. Jest człowiekiem na skraju życia i śmierci - i jest dosłownie na wyciągnięcie ręki.

Grzegorz Józefczuk
Gazeta Wyborcza Lublin
19 października 2009
Portrety
Paweł Passini

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia