Proletariusze ery Facebooka

"Liliom" - reż. Grażyna Kania - Teatr Miejski im. Witolda Gombrowicza w Gdyni

Molnár w podtytule nazwał bohatera tej sztuki łajdakiem, ale czemu właściwie? Wystarczyłoby powiedzieć, że to pospolity człowiek. Wykorzystuje kochające go kobiety, ale to w tych sferach częste. Lubi tanie rozrywki, piwo i karuzelę - co w tym złego? To nie tyle łajdak, ile proletariusz, typ, który był pewnie znany Molnárowi z obserwacji, gdy pisał swoją "legendę przedmiejską". To prawda, że Liliom daje się wciągnąć w przygotowania do rabunku i zabójstwa, ale nie jest przecież kryminalistą. Bez trudu mogę go sobie wyobrazić, jak w dziesięć lat później daje się zwerbować do Straży Czerwonej za czasów Węgierskiej Republiki Rad i tak samo grabi zagrabione, jak chciał zadźgać kasjera przenoszącego w teczce utarg

Liliom Molnára, napisany w 1909 roku, nie jest sztuką społeczną czy polityczną, ale jest w nim wyczucie ducha czasów, portret epoki. W gdyńskiej inscenizacji Grażyna Kania pokazuje, że tekst nadspodziewanie dobrze przystaje do rzeczywistości o sto lat późniejszej. I osiąga to bez przebierania aktorów we współczesny kostium czy dopisywania własnych dialogów. Liliom i jego kumpel Fiscur noszą nawet staroświeckie szelki i bawełniane białe podkoszulki, kobiece stroje są za to z nieokreślonego czasu, równie dobrze z teraz, jak sprzed pięćdziesięciu lat. Pomysł reżyserski Kani polega na czym innym – na wystawieniu Lilioma tak, jak został napisany. Efekt jest zaskakujący.

Bohaterowie Molnára nie mówią wiele. Nie są to w końcu przesadnie finezyjne postaci, tylko zamieszkujący przedmieścia lumpenproletariat. Mówią więc mało i są przyziemni. W ich dialogach pisarz pozostawił mnóstwo wolnego miejsca, które normalnie reżyser wypełniłby jakimś dzianiem się, gestami, spojrzeniami, ruchem, czymkolwiek. Kania na ogół nic z tą pustą przestrzenią nie robi. Jej bohaterowie zwykle nie nawiązują ze sobą nawet wzrokowego kontaktu. Co najwyżej na przywitanie spojrzą na siebie, poza tym najchętniej patrzą w stronę widowni, stojąc w szeregu frontem do nas, jakbyśmy byli w teatrzyku recytatorskim. Brak komunikacji, martwota i pustka, wypełniające przestrzeń między ludźmi, to – zbudowany na ubogich Molnárowskich dialogach – świat tego przedstawienia.

Jeśli postaci podchodzą bliżej siebie, powodują nimi zwykle proste podniety: korzyść, wrogość albo płeć. Bliskość jest tu zawsze naładowana erotycznie. Mogłoby się na tym erotycznym pociągu zbudować coś subtelniejszego, głębszego, gdyby ludzie dali temu szansę, by się choć trochę rozwinęło. Ale takiej szansy sobie nie dają. Kiedy Policjant (Mariusz Żarnecki) patrzy po raz pierwszy na Hollundrową (Dorota Lulka), wyglądają na zakochanych od pierwszego wejrzenia. W tym zimnym świecie pojawia się jakieś ciepło. Trwa to może pół minuty. Zakochana para znika za kulisą, po minucie czy dwóch Hollundrowa pojawia się z powrotem, zapinając bluzkę, a jej ukochany ukradkiem czmycha. Szybki seks, potem lęk przed dalszą bliskością? Najwyraźniej. Może też lęk przed zdekonspirowaniem. W ciemnych okularach, z teatralnie wielką spluwą, Policjant, który przychodzi, by zrobić sobie u Hollundrowej fotografię, przypomina bohatera kiepskich kryminalnych seriali, parodię macho. Podczepia się pod telewizyjne wzory, więc czy może nie bać się kogoś, ktoś znajdzie się blisko niego i zobaczy, kim jest naprawdę?

Takie jest tło, na którym Kania lokuje parę głównych bohaterów, Lilioma (Dariusz Siastacz) i Juli (Katarzyna Bieniek). Świat bez relacji, bez głębszych uczuć, naznaczony lękiem przed bliskością, gdzie ludzie jedynie używają siebie nawzajem do zaspokajania najprostszych potrzeb. Kania jest konsekwentna w odzieraniu tekstu Molnára z wszystkiego, co mogłoby ten świat choć trochę ocieplić. Przyjaciółka Juli, Maria, nie jest za mądra, ale nie jest przecież złym człowiekiem, ma w sobie odruchy dobra. W tekście tak, ale nie na scenie. Kania każe grającej Marię Annie Iwasiucie bez przerwy szczerzyć się w głupim uśmiechu. To gęś, dla której jedynym życiowym celem jest urządzanie domu. Z jej kandydatem na męża (Grzegorz Wolf) dobrali się jak w korcu maku. Fiscur to jąkający się gamoń. Muskatowa (Olga Barbara Długońska), właścicielka karuzeli, to podpierająca się pod boki bizneswoman, której wydaje się, że człowieka z jego uczuciami można sobie po prostu kupić.

Takie jest tło. Jaki jest Liliom? Z pozoru jeszcze gorszy. Tę podszytą lękiem przed bliskością pustkę między ludźmi można próbować wypełnić agresją i Liliom tak właśnie sobie radzi. Chodzi z miną buldoga, z byle powodu warczy na ludzi, wiemy, że wobec Juli łatwo pozwala sobie na rękoczyny, i widzimy, jak skwapliwie przyjmuje propozycję udziału w zabiciu człowieka. A zarazem ten niby-zbrodniarz ma uczucia nie bardziej rozwinięte niż dziecko. Kiedy grając w trzy kubki, aż tupie z emocji po każdej przegranej, przypomina już nawet nie dziecko, tylko psiaka, który dostał do zabawy gumową kość. Dariusz Siastacz pokazuje obie twarze Lilioma – jego infantylizm i jego agresję. Trzeba wnikliwości i uwagi, żeby pod wulgarnością zobaczyć w Liliomie coś więcej, spojrzeć głębiej. Taką uwagę ma w tym świecie jedynie Juli, która widzi jego lęki, kompleksy, nawet bezradność. Zobaczyć w kimś, kto wyrządza mi zło, człowieka? Jak to jest możliwe?

Za jedyną dekorację, ustawioną z tyłu sceny, służy wielka plansza, na której neonówki układają się w puste kwadraty. Takie jak w telewizyjnych teleturniejach, w których litera po literze odgaduje się ukryte hasło. W czasie jednego z muzycznych przerywników Juli wymaluje tam na czerwono (w kolorze jej sukienki, dodajmy) jedno słowo: „love”. Hasło, jak rozumiem, tłumaczące jej postać. I hasło klucz do przedstawienia. Gdyby o taki tylko morał w tym wszystkim chodziło, inscenizacja Kani niebezpiecznie zbliżałaby się do banału (jak w piosence Bo w życiu najważniejsza jest miłość…). Słowo „miłość” ma jednak w tym przedstawieniu specjalny sens. To nie sprawa uczuć i zakochań, jak dziś myślimy, ani podboju, jak myślimy równie chętnie. Dobrze to widać w scenie spotkania Muskatowej i Juli, dwóch kobiet rywalizujących o jednego mężczyznę. Muskatowa, która chciała Lilioma kupić na własność za „piwo, cygara, pieniądze”, jest pewna, że kochała go bardziej niż jej rywalka. Juli nawet nie zaprzecza. O czym by miała rozmawiać z tą pewną siebie kobietą? Są z tak różnych światów. Z jednej strony myślenie tylko w kategoriach interesów, korzyści, z drugiej – poświęcenie, gotowość bycia dla drugiego kosztem siebie. Juli nie bardzo to nawet potrafi wytłumaczyć sobie i innym, bo też jest to irracjonalne. Ale duchowo bardziej dojrzałe niż to, co reprezentuje sobą całe zebrane na scenie towarzystwo.

Liliom dostaje szansę, by wyrosnąć ponad nie, kiedy złapany na próbie zabójstwa, woli się zabić, niż trafić do więzienia. Pod koszulą Siastacz musi mieć podwiązany chyba blisko litrowy pojemnik z czerwoną farbą. To z pewnością ta sama farba, którą Juli wymalowała słowo „love”. Siastacz wbija sobie nóż w pierś i zalewa się krwią, zwija z bólu, co trwa długo i wygląda bardziej na poród niż umieranie. Na plakacie reklamującym premierę Liliom, z koszulą zakrwawioną na piersi, upozowany jest na oleodrukowe obrazy Jezusa Miłosiernego, wskazującego na swoje serce. O takie narodziny chodzi. O wydobycie z siebie serca, zdolności współodczuwania. Ciężkie to dla dzisiejszego człowieka, ale wydaje się, że możliwe.

Molnár w ostatniej scenie sztuki wykpiwa jednak nadzieję na przemianę swego bohatera. Liliom trafia w zaświaty, dostaje szansę poprawy, wraca na ziemię i po dawnemu psuje wszystko. Proletariusz z początków XX wieku musiał wydawać się pisarzowi beznadziejnym przypadkiem. Kania, przenosząc sztukę sto lat w przyszłość, również nie wierzy w nawrócenie. Niebiański urzędnik, który przyjmuje w zaświatach Lilioma – z blond peruką i świecącą aureolą – przypomina tandetne współczesne dewocjonalia z bateryjkami i żaróweczkami. Zupełna desakralizacja. Do tego jeszcze, rozmawiając z nim, wklepuje w swojej komórce esemesa czy może bawi się jakąś grą. W zaświatach, jak się okazuje, są takie same problemy z komunikacją i uwagą jak tu, na ziemi. Nie ma wyższej instancji, która by uczyła innego bycia wobec siebie. Dlatego wszystko kończy się jak najgorzej. Liliom przychodzi z zaświatów do swojej córki wewnętrznie przemieniony, złagodniały, pragnący dobra dla swojego dziecka. Ale córka, choć grana przez tę samą aktorkę, która grała Juli, niczego już nie rozumie ani z jego przyjścia, ani z tej łagodności, ani z agresji i ucieczki, które są odpowiedzią Lilioma na niezrozumienie. Jej głupia mina i wzruszenie ramionami – nastoletni infantylizm – są puentą przedstawienia.

Zatraciliśmy zdolność głębszego komunikowania się ze sobą. A nie komunikując się prawdziwie, gubimy zdolność przeżywania głębszych czy wyższych uczuć, rozumienia, empatii. Stajemy się emocjonalnymi proletariuszami. Choć spektakl Kani swoją ateatralnością może zwykłego widza zmęczyć, a aktorzy, wtłoczeni w formy pozbawionych psychologii figur, nie mają łatwo, gdyński Liliom robi wrażenie reżyserską konsekwencją. Grażynie Kani udało się nie najatrakcyjniejszy dramat Molnára ciekawie przełożyć na nasze czasy.

Jarosław Zalesiński – dziennikarz, poeta; publikuje w „Dzienniku Bałtyckim”. Mieszka w Sopocie.

Jarosław Zalesiński
Teatr 08/10
19 sierpnia 2010

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia