Przereklamowany pan Ripley

Utalentowany pan Ripley" - reż. Radosław Rychcik - Teatr Studio

Na klatce schodowej wita widzów Azjatka w uniformie urzędniczki. Oferuje podbicie wizy - w domyśle wjeżdżamy na terytorium państwa włoskiego. W Malarni przestrzeń nie przypomina jednak sielskich obrazków znanych chociażby z filmu Anthony'ego Minghelli. Zabytkowe kolumny pokryte są rysunkami ze spreju, z boku stoi zniszczona fotobudka. Niech nie zmyli nas sielankowa muzyka z włoskiej prowincji.

Radosław Rychcik po raz kolejny żongluje konwencjami. I ponownie powraca do motywów amerykańskich, które całkowicie zdominowały poetykę jego teatru. Akcja "Ripleya" zostaje przeniesiona do współczesnych Stanów Zjednoczonych. Tytułowego bohatera (w tej roli Marcin Bosak) poznajemy, gdy pisze na maszynie. Wspomina o przybyciu policjantów, którzy chcą go aresztować Cała fabuła staje się tym samym retardacyjną opowieścią snutą przez Ripleya przez kolejne stronice.

Ale nie sama treść jest tutaj najistotniejsza. Istotniejsze są odniesienia, jakie Rychcik znajduje do dopełnienia motywów z powieści Highsmith. Bosak ubiera maskę przedstawiającą facecję Baracka Obamy. Domniemany prezydent USA opowiada o sobie: o swoim wyglądzie, o talencie literackim, o zaciętym dowcipie. Wady przedstawia jak zalety - w końcu bywa tylko zbyt surowy i wybredny jako krytyk. Kreacja czarnoskórego przywódcy okazuje się być po prostu imaginacją Ripleya. Ten zabieg można potraktować jako poszerzenie kontekstu dzieła Highsmith - wszyscy udajemy, wszyscy kreujemy siebie według swoich zapatrywań.

Ale taka interpretacja nie jest w stanie nasycić spektaklu pełnokrwistymi treściami. Lwią część przedstawienia zajmuje ukazanie historii Ripleya. Do jego mieszkania przybywa pan Greenleaf (Wojciech Żołądkowicz). Proponuje Tomowi robotę - sprowadzenie jego syna do domu. Tajemniczy przybysz okazuje się być jakimś szeryfem - niczym Kojak mówi "ktoś powinien oczyścić to miasto". Skąd ten wątek? Żołądkowicz powraca potem jako włoski śledczy, ale czemu służy takie poprowadzenie analogii?

Jak na "thriller psychologiczny" akcja zaskakująco (sic!) wolno się wlecze. Ripley przybywa do Włoch, gdzie spotyka Dickiego (Tomasz Nosiński), Marge (Natalia Rybicka) oraz Freddiego (Modest Ruciński). Tom nie wykazuje szczególnego zapału w sprowadzeniu młodego Greenleafa do domu. Co więcej, Freddie przyjmuje przybysza jak swojego. Cała czwórka zasiądzie przy barze i rozpocznie leniwe życie. Tom i Dickie zaczną rywalizować w pisaniu na maszynie, Marge opowiadać o swoich wewnętrznych cierpieniach, a Freddie zgrywać się na cwaniaka. Między postaciami nic się nie dzieje, nie wybuchają żadne konflikty. Ot obraz bohemy, ale daleki od precyzji Felliniego. Na scenie "Słodkie życie", a na widowni gorzka dola.

Nic nie tłumaczy umieszczenie neonu "Pod wulkanem", który odsyła nas bezpośrednio do powieści Malcolma Lowry'ego. Ale sytuacja paranoicznego pijackiego widu nie rzmuje się z opowieścią o Ripleyu. W jednej ze scen Tomowi wypadają książki - prócz dzieła już wspomnianego znajduje się tam także "Konformista". Inni reagują na ten fakt sztucznym zdziwieniem. Podobnie zachowuje się Dickie po usłyszeniu, jak Ripley parodiuje głos jego ojca - twarz Nosińskiego wykrzywia się niczym oblicze z "Krzyku" Muncha. Czyli zostaje nam szydera. Rychcik przeładowuje swój spektakl pustymi symbolami, co zemści się jeszcze później.

Skoro nie jest to widowisko poświęcone tematyce społecznej, to co chcą nam powiedzieć twórcy? Wątek psychozy Ripleya zostaje skonfrontowany z (a jakże) amerykańskim mitem psychopaty w ogóle. Czyny Toma porównuje się do chorych zachowań bohaterów horrorów. Ripley wiesza Dickiego w rzeźni obok kawałka mięsa. Dzwoni uporczywie do Marge, której proponuje "grę" - skojarzenie z "Piłą" i Jigsawem nasuwa się samo. Kompletnie od czapy jest natomiast sekwencja, w której trzy Azjatki ubrane w stroje kąpielowe pojawiają się na proscenium. Jedna z nich wchodzi na widownię. Zaczyna grać motyw ze "Szczęk", pozostałe dziewczyny krzyczą. I koniec. I co? Nie wiadomo. Reżyser łapie się jeszcze innych odniesień - Ripley z Dickiem wspominają przy kieliszku znane postacie. Scena przypomina słynną sekwencję z "Popiołu i diamentu" - Tom niczym Maciek Chełmicki zapala kolejne "świeczki" z wódki. Ale czemu panowie wspominają Komedę, Hłaskę i Grzegorzewskiego? Skąd Jessie James? Te sylwetki nie zostały dobrane według jakiegokolwiek klucza.

Ta gra z konwencjami jest po prostu pusta. W dodatku zastosowane realizacyjne zabiegi rażą topornością. O ile kadrowanie scen jest jeszcze interesująco filmowe, o tyle cały scenariusz rządzi się jakąś nieprzeniknioną logiką. Zgrozą przejmuje fakt, że aktorzy grają z mikroportami na bardzo małej powierzchni Malarni. I proszę mi nie mówić, że to służy zbudowaniu "sytuacji intymnej", bo słuchanie zdyszanego Rucińskiego nie jest przyjemne dla ucha. Nagłaśnianie dźwięków sikania czy pukania nie buduje klimatu, wręcz przeciwnie. Aktorzy nie mają nawet czego grać, przechodzą między kolejnymi sekwencjami całkowicie bezbarwnie. Mam wrażenie, że Rychcik sam nie wie, czy chce zrobić pastisz czy paszkwil. Lawiruje między tymi dwiema stylistykami - niestety nic z tego nie wynika. Przeładowanie kulturowymi cytatami sprawia, że widowisko staje się pustawe. I bynajmniej nie zabawne.

Szymon Spichalski
Teatr da Was
19 marca 2015

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...