Przykład reżyserskiej pychy

Śmierć i zmartwychwstanie świata - Narodowy Teatr Stary w Krakowie

Ostatnie, smutne premiery za dyrekcji Mikołaja Grabowskiego w "Starym" są wymownym argumentem za tym, że zmiana w tym teatrze była koniecznością. "Śmierć i zmartwychwstanie świata" Nis-Momme Stockmanna w reżyserii Eweliny Marciniak to przykład reżyserskiej pychy połączonej z bezmyślnością.

Po pięciu minutach wiadomo już wszystko o bohaterach, trzeba będzie jednak przetrwać kolejnych osiemdziesiąt minut teatralnych tortur. To wyzwanie, ponieważ "Śmierć i zmartwychwstanie świata" jest rodzajem teatralnego oszołomstwa, które nawet u najlepiej nastawionych widzów wywołuje bunt i zniechęcenie. 

Roman Gancarczyk gra bezimiennego mężczyznę. Przychodzi z walizką, właśnie odszedł z domu. To człowiek przegrany, dosłownie i w przenośni. W spektaklu "Bezimienny" nie wzbudza jednak ani żalu, ani politowania, ponieważ energiczna reżyserka gwałcąc nie najlepszy tekst Stockmanna, wpisujący się w nieco zwietrzały nurt niemieckiego dramatu przyglądającego się wydziedziczonym z systemu, nieustannie dba o kolejne atrakcje. Głowa boli od pomysłów. Rzeczywistość, tak okrutnie sportretowana w sztuce Stockmanna, w spektaklu Marciniak przypomina sklep "wszystko za pięć złotych". Zwracające się do "Bezimiennego" aktorki, wystrojone w nietwarzowe róże, dbają o rytm frazy, ale wydają się kompletnie nie rozumieć o czym mówią, dla kogo i w jakim celu. Katarzyna Krzanowska, grająca rozhisteryzowanego "Wynajmującego", ma przynajmniej szczęście, ponieważ jako jedynej przypadła jej do zagrania rólka, która momentami bywa zabawna. Natomiast odziana w jakieś upiorne spodnium była żona mężczyzny, w interpretacji Ewy Kolasińskiej, jest już tylko karykaturą tak zwanych "siedmiu nieszczęść", bynajmniej nie z winy świetnej przecież aktorki. Z lewej strony sceny, przy odsłoniętym oknie, w legowisku udekorowanym fototapetą z tajskim widoczkiem, mizdrzą się rozwalone muzy. Bezczelna rozrabiara z kołtunem na głowie, nieszczęśliwa idiotka z brakującym zębem przednim oraz eteryczna ślicznotka w taniej kurtce ze skaju. Dziewczęta pokrzykują, pochlipują, trochę się biją, trochę tańczą. W pewnym momencie zamieniają się w ptactwo, które najpewniej zostawia w pamięci "Bezimiennego" trwały ślad. Nie rozumiem symboliki tej sceny.

Czy chodziło o guano? Żal było patrzeć na utalentowaną Julię Wyszyńską, charakterystyczną Martę Ojrzyńską i subtelną, eteryczną Katarzynę Zawadzką, męczące się z idiotycznym materiałem. Jeszcze gorzej miał Wojciech Trela w epizodycznej roli określonej w programie jako "mężczyzna w turbanie". Turban rzeczywiście był, ponadto kąpiel w złocie i krzywe, ale za to pozłacane łydki, które aktor - chcąc nie chcąc -objawiał niezainteresowanej tym widokiem publiczności.

Przedstawienie jest pod każdym względem kompromitujące, staram się jednak zrozumieć intencje młodej, ale nagradzanej już reżyserki. Poprzeczkę postawiła sobie wysoko: teatr absurdu, groteska i surrealizm wymieszany z poetyckim tonem i brutalizmem. Odpowiem: za wysokie progi.

Łukasz Maciejewski
Polska Gazeta Krakowska
17 października 2012

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia