Ptaki rujnujące imprezy

"Triumf woli" - reż. Monika Strzępka - Teatr Stary w Krakowie

Na pewno wszyscy ich znacie. Zdesperowanych, smutnych oszołomów, dla których światło zawsze jest czerwone, wódka ciepła, a piwo wygazowane. Schopenhauerów życia codziennego narodzonych, by umrzeć i regularnie mylących "surfing" z "suffering".

Akcjonariuszy spółek nihilistyczno-sceptycznych; katastrofistów życzących sobie, by kometa zniszczyła Dolinę Muminków; mugołów przeczących istnieniu Świętego Mikołaja i dobrych wróżek oraz innych popaprańców, którym wydaje się, że moc ma tylko jedną - ciemną - stronę. Monika Strzępka i Paweł Demirski, rękami Ariela, sprowadzają ich wszystkich na teatralną wyspę, by mogli tam wyegzorcyzmować się z przekonań, że złe może przeistoczyć się tylko w jeszcze gorsze.

Żeby zająć miejsce na widowni, trzeba przejść przez lotniskową, nieprzerwanie piszczącą bramkę. Tak samo na scenę wdziera się Krzysztof Zawadzki jako Prospero, który rozpętał burzę, doprowadzając tym samym do katastrofy lotniczej. O ile jednak bohater Szekspira rozwścieklił morze, aby wyrównać rachunki z wrogami, o tyle mag Demirskiego zgromadził powietrznych rozbitków, żeby zaczarować ich - nie zawsze oczywistym i niekoniecznie pożądanym - dobrem. Zawadzki kreuje postać z pogranicza światów. Jest, jak przystało na czarodzieja ze słabością do marynarskich nalewek, zarazem nieco niedostępny i szalony, maniakalny, ekscentryczny, opresyjny i dziwnie kompulsywny. Staje się mistrzem ceremonii i władcą opowieści, scalającym płynną i, nomen omen, rozbitą narrację.

W "Triumfie woli" wyjściowa wyspa jest bowiem przestrzenią nieustannych metamorfoz; jej rola, mimo stałej scenografii, zmienia się w zależności od rozwijanego akurat opowiadania. Podobnym przeobrażeniem ulegają aktorzy, którym zdarza się nawet odgrywać samych siebie (patrz: historia sławnej Doroty S.). Strzępka i Demirski tworzą spektakl o sile opowieści, niejako przywracając słowom sprawczość. Bohaterowie opowiadają sobie prawdziwe, mniej lub bardziej prawdopodobne, historie, by z jednej strony zagadać nudę, z drugiej - dzielić się tym, co dobre. Nie przypadkiem Zawadzki funkcjonuje w programie przedstawienia wcale nie jako Prospero, lecz jako Szekspir, a więc mistrz słowa i opowiadania, którego - czasem okrutne - bajanie przetrwało do dzisiaj. Co więcej, Stradforczyk mówi różnymi językami, na wpół świadomie zapożyczając się u innych klasyków. Staje się tym samym zarówno ucieleśnieniem ponowoczesnej intertekstualności, jak i formuły samego spektaklu, którego fundamentem zdaje się założenie o zniesieniu nie tylko gatunkowych, ale przede wszystkim światopoglądowych różnic. Twórcy "Triumfu woli" dowodzą bowiem, że dobro, mocno skompromitowane przez wszelkiej maści sceptyków, może pogodzić to, co - z perspektywy niedowiarków i prężących się racjonalistów - wydaje się nie-do-pogodzenia.

Scenografia Martyny Soleckiej imituje obraz świata po katastrofie - scenę zagracają samolotowe fotele i sprzęty muzyczne (wiadomo przecież, że - cytując Świetlickiego - "zawsze się śpiewa w beznadziei"). Rozbitkowie od początku dzielą się na dwie frakcje: słoneczny i pochmurny patrol. Po jednej stronie mamy tych, którzy chcieliby zjeść z towarzyszami niedoli kolację, po drugiej - tych, co od wspólnej wieczerzy woleliby koktajl z oceanicznych glonów. Niektórym nie odpowiada nie dość wysublimowane towarzystwo mongolskiego chłopca (Marta Nieradkiewicz), innym nie pasuje głupkowaty entuzjazm kolesia, który biega po wyspie w kąpielówkach i nie zważając na - jakby nie patrzeć niewesołe - okoliczności, radośnie pluska się w oceanie (cudowny Michał Majnicz). Demirski parafrazuje tutaj paradoks szklanki, która może być jednocześnie do połowy pełna i do połowy pusta - w zależności od nastawienia oceaniczna woda wydaje się rozbitkom przyjemnie ciepła albo za zimna na beztroskie pluski.

Pozornie statyczna, przegadana wszak, fabuła zmienia się stopniowo w dynamiczny pojedynek serca ze szkiełkiem i okiem, dobrych intencji ze skłonnościami destrukcyjno-anihilacyjnymi, energii z cynicznym wycofaniem. Mimo zapewnień twórców o optymistycznym wydźwięku spektaklu, wynik rozgrywki wcale nie jest oczywisty. Piętrzą się tutaj co prawda cudowne opowieści, których streszczenie byłoby równie niewłaściwie, co szycie płaszcza Prospera ze szmat, ale jednocześnie postaci bojujących niszczycieli marzeń i utopi są piorunująco skuteczne w rujnowaniu zabawy, a ich figle i ironiczno-wredne przytyki wielokrotnie przechylają fabularną szalę na stronę katastrofy. Realne zagrożenie stłamszeniem i obśmianiem dobra oddala od "Triumfu woli" możliwość zainfekowania naiwną sielankowością.

Mimo że w spektaklu, oprócz miłości, buzują rozmaite negatywne emocje, a smutki wybrzmiewają nad wyraz serio, Strzępka zmienia swój zespół w trupę komediantów z najlepszego z możliwych teatrów variété, odczarowując tym samym sztukę rozrywkową z klątwy nieprzydatności i błahości. Aktorzy posługują się przegiętym gestem, kreując rzeczywistość z pogranicza popkulturowego snu i krainy dziecięcych marzeń, którego nie zainfekowało jeszcze piętno dorosłości pojmowanej tutaj jako skłonność do racjonalizowania niezwykłości i dewastowania iluzji. "Triumf woli" jest apoteozą wyobraźni i wiary w to, że świat malkontentów to nieoszlifowany diament, z którego zawsze można wyłuskać dobro i piękno. Tak, trzeba zacząć klaskać.

Co ciekawe, z ferii kolorów, absurdalnych gagów i całej gamy różnorodnych śmiechów, śmieszków i rechotów przebija się autentyczna radość triumfujących komediantów. Obok aktorskich mistrzów z Dorotą Segdą, Anną Radwan i Juliuszem Chrząstowskim na czele, pięknie rozkwita u Strzępki Monika Frajczyk, a brykający po scenie świeżak - Krystian Durman - wydaje się odwieczną częścią zespołu. Reżyserka po raz kolei oczarowuje energią, którą potrafi wydobyć ze swoich aktorów, wywołując tym samym na twarzach wniebowziętych widzów szerokie uśmiechy. Scena, w której buntujący się przeciwko rządkowi Margaret Thatcher,wspierani przez aktywistów ze społeczności LGBT, brytyjscy górnicy (w polskich strojach) śpiewają hymn "There Is Power in a Union" wydaje się najczystszą afirmacją jedności i zespołowości, zjednoczenia, a jednocześnie niczym w soczewce skupia to wszystko, co w zespole Strzępki najpiękniejsze.

"Triumf woli" to spektakl o narodzinach dobra, który zdaje się wyrastać ze zmęczenia przekonaniem, że z Ziemi wypleniono zalążki możliwego szczęścia. Jego twórcy nie tyle sugerują, że świat wcale się nie rozpada (nad przedstawieniem nieprzerwanie ciąży wszak widmo katastrofy), ile po prostu - bez cienia pretensjonalności i przereklamowanej wywrotowości - przyprowadzają widzom ogromnego misia-przytulaska i kochającego "swojego człowieka" pingwina jako dowody na siłę przyjaźni i miłości. Strzępka i Demirski pokazują, że ze złomowiska beznadziei da się jeszcze odkopać skarby, które zmiękczą serca najbardziej nieprzejednanych cyników i sceptyków. Opowiadają równoległą (nie alternatywną!) do tej naznaczonej lękiem historię świata, pisaną przez maratończyków, którzy - wbrew regułom - pozwoli Kathrine Switzer (niesamowita Dorota Segda) dobiec do bretońskiej mety.

Alicja Müller
Internetowy Magazyn Teatralia
21 stycznia 2017

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia