Pusty urok nowego hedonizmu

"Portret Doriana Graya" - reż: Michał Borczuch - TR Warszawa

"Portret Doriana Graya" Oskara Wilde\'a w momencie wydania w 1891 roku stał się skandalem. Przedstawienie Michała Borczucha w TR Warszawa skandalem nie jest i raczej nawet nie zamierzało nim być. Stanowi raczej kolejny krok rozwoju języka stosowanego przez młodego reżysera.

Dekadencja, odrzucenie wartości, ostrość użytych barw, kpina ze stereotypów, pewna komiksowość obrazu – to wszystko u Borczucha widzieliśmy już w spektaklach „Lulu” i „Leonce i Lena”. Wydaje się, że tym razem reżyser ograniczył intensywność środków. Nadal nie waha się używać czytelnych aluzji do znaków popkultury: filmów, muzyki, ale znacznie ogranicza ich ilość i celnie odbija w nich fascynacje i mody środowiska, w które wkracza Dorian Gray. Środowiska uwspółcześnionego – zamiast angielskiej arystokracji dziewiętnastego wieku stoją przed nami ludzie z grona celebrytów. 

Można rzec: mamy taką arystokrację, na jaką sobie zasłużyliśmy. To celebryci stanowią w dzisiejszym świecie klasę wyznaczającą mody, fascynującą większość społeczeństwa. W swojej książce „Znani z tego, że są znani. Celebryci w kulturze tabloidów” profesor Wiesław Godzic twierdzi wręcz: „celebrities nie błyszczą na peryferiach kultury, ale w samym jej centrum; [...] nie są żałosnym marginesem, ale esencją kultury, jakiejkolwiek kultury – także wysokiej, także wtedy, gdy ta z jakichś powodów jest obrażona na jej popularną odmianę”. „Jedyną rzeczą gorszą od tego, że o nas mówią, jest to, że o nas nie mówią” – stwierdza w jednej z pierwszych scen Harry. Przewrotne tezy Wilde’a znajdują tym samym zastosowanie w odniesieniu do bohaterów naszej zbiorowej wyobraźni. Medialne gwiazdy kreuje się dzisiaj nie ze względu na ich talent. Znani z tego, że są znani sięgają więc po wszelkie sposoby, aby odróżnić się od reszty. Obnażają swoją prywatność, szokują kolejnymi ekscesami – tylko po to, aby znaleźć swoje miejsce w tabloidzie, zyskać rozpoznawalność. W czasach, kiedy Piotr Najsztub przeprowadza dla „Przekroju” wywiad z Jolą Rutowicz, a cała Polska ekscytuje się romansem byłego premiera z blond pseudopoetką, to dla nich i dla nas celebry ta Dorian Gray staje się ikoną. Ikoną nowego hedonizmu – jak nazywają go sportretowani w przedstawieniu Borczucha wyznawcy. 

Bohaterowie przedstawienia to zblazowane, artystowskie towarzystwo, które śledzi uważnie notowania popularności knajp, w których obowiązkowo się pokazują, zawsze we właściwym towarzystwie. Nie bardzo wiadomo, z czego żyją. W scenie w pracowni Bazylego Harry wydaje się być dziennikarzem plotkarskiego pisma, przeprowadzającym wywiad z malarzem, ale ten wątek jego działalności nie zostanie rozwinięty. Jego żona to gwiazda towarzystwa, która najwyraźniej nie musi zarabiać na swoje wyrafinowane zachcianki, niczym Paris Hilton czy Victoria Beckham. Do bólu wystylizowani, zawsze na czasie, wiedzą, co się nosi, o czym się rozmawia, czego się słucha. Aktorzy TR Warszawa ironicznie portretują swoich bohaterów, grając po trosze swoim wizerunkiem: wtajemniczonych w krąg teatru przy Marszałkowskiej. Gladys Katarzyny Warnke paraduje w kosmicznych sukienkach, szytych na specjalne zamówienie w Paryżu, bo jej bohaterka nie może znieść myśli, że ktoś inny mógł mieć na sobie ich materiał. Do absurdu stylizację doprowadza jedyny prawdziwy artysta w tym gronie: Bazyli (Sebastian Pawlak) w pracowni owija się w barwne chusty, jako torebkę na ramię nosi od pewnego momentu posklejaną taśmą klejącą reklamówkę, niczym okrzyknięty guru współczesnego pokolenia Houellebecq. Kpi przy tym z samego reżysera, nazywanego przez niektórych podobnym nihilistą, co francuski pisarz. Ich świat to kolejne imprezy, szalona zabawa i używki. Im bardziej wyrafinowane, tym lepsze. Z jednej ze swoich podróży Dorian przywozi więc przyjaciołom sproszkowane zęby tybetańskich mnichów, które jakoby wywołują ekstatyczne wizje. Cała czwórka z namaszczeniem zastyga w bezruchu, 
oczekując na efekty działania cudownego proszku. 

Harry Tomasza Tyndyka – książę Paradoks – to najbardziej przegięta postać w tym towarzystwie. Grający własną erotyką dekadent, który seks z żoną traktuje jak wyrafinowaną gimnastykę, pozostawiając jej i sobie pełną wolność związku. Jest głosicielem paradoksów autorstwa Wilde’a, ale wyznawane przez niego hasła pełnej wolności i hedonizmu okazują się fikcją. Starannie dobraną maską, którą Gladys zerwie w jednej z końcowych scen, robiąc z Harry’ego, przerażonego własną starością i uczuciem do Doriana, wiecznego małego chłopca. 

Kim w tym wszystkim jest Dorian? Dobrze sprzedanym produktem medialnym, „poczciwym chłopakiem z sąsiedztwa”, który podbija wszystkich swoją urodą. Postać Doriana Graya Borczuch czyta poprzez słynny film Mary Harron „American Psycho”, ekranizację powieści Breta Eastona Ellisa. Jego bohater, Patrick Bateman, idealny przedstawiciel pokolenia yuppie, nocami popełniał kolejne psychopatyczne zbrodnie. Osadzony w realiach lat osiemdziesiątych i atmosferze pędu do dobrobytu film oscylował między kpiną z yuppies a surrealistyczną fantazją doprowadzonego do psychozy umysłu. Borczuch wkłada w usta swojego bohatera dosłowne cytaty z filmu. „Jestem istotą iluzoryczną” – mówią Patrick i Dorian – naszym wyobrażeniem o wiecznym pięknie i wiecznym sukcesie. Nie zmienią go ani publiczne wyznanie Batemana o popełnionych zbrodniach, ani pokazanie przez Doriana portretu przyjmującego na siebie wszystkie jego okrucieństwa. „Społeczeństwo nie jest głupie – mówi Gladys w talk-show omawiającym popularność Graya. – Dlaczego ma uwierzyć, że jeśli ktoś jest bogaty i piękny, jest również zły?”. Czy kolejne skandale wpływają na zmniejszenie popularności medialnych gwiazdek. Bynajmniej. Społeczeństwo nie jest głupie? 

Dorian w pierwszej scenie wygłasza również zaczerpnięty z „American Psycho” manifest na temat spraw naprawdę istotnych w dzisiejszym świecie. „Segregacja rasowa, wyścig zbrojeń nuklearnych, terroryzm i głód [...] trzeba powrócić do tradycyjnych wartości moralnych i zwalczać materializm u młodzieży” – recytuje Grey, budząc porozumiewawcze uśmieszki obu przyjaciół. Tak czytelnie nawiązując do bohatera wykreowanego przez Ellisa, Borczuch robi z niego człowieka, któremu brak jakichkolwiek uczuć – co więcej, który od początku jest tego świadomy. Scena z Sybillą Vane (Roma Gąsiorowska) jest dla niego tylko zabawą. Borczuch odziera to uczucie z całego romantyzmu, podkreśla tylko jego groteskowość. Sybilla jest ideałem gospodyni domowej z lat pięćdziesiątych, przypomina Doris Day w sielskim fartuszku i długiej blond peruce. Drepcze za Dorianem, wykrzykując swoje „kocham cię”, oczekując podobnej odpowiedzi. To wyznanie-wyzwanie trwa męcząco długo, odbija się od milczenia wściekłego Doriana krążącego po scenie. Zdesperowana Sybilla decyduje się na jeszcze jeden krok: rzuca się na łóżko, zdziera sukienkę, fartuszek, czerwone rajstopy zwisają idiotycznie na stopach. I tak – oświetlona bezlitośnie punktowym reflektorem zawieszonym nad nią – zostanie zamordowana przez Doriana, który obojętnie stwierdzi: „uczucia tych, których przestaliśmy kochać, zawsze wydają się nam śmieszne”. Sybilla nie pasuje do jego świata, w którym od uczuć zdecydowanie bardziej ceni się formę i styl. 

Styl ma za to Gladys, która w kolejnej scenie wyśpiewa drapieżną, punkową wersję „Non, je ne regrette rien”. Tu już Dorian staje się oczekiwaną przez całą trójkę gwiazdą, „Satellite of love”, wokół której kręci się ich świat. Wraca z egzotycznej podróży, pokazuje slajdy, na których co prawda niewiele widać, wyraźne są za to, jakby przypadkowo zaplątane, jego upozowane portrety. Produkt „Dorian Gray” ma się znakomicie, dołącza do grona herosów popkultury. Staje w jednym szeregu z jej nieśmiertelnymi ikonami: księżną Dianą, Elvisem Presleyem, Jamesem Deanem. On jeden faktycznie uzyskuje, dzięki starannie ukrytemu portretowi, nieśmiertelność. Jako ikona nowego hedonizmu staje się bohaterem talk-show prowadzonego przez Jimmiego Vane’a. 

W oryginale Wilde’a poczciwy marynarz szukający zemsty za śmierć siostry – w przedstawieniu Vane staje się demonicznym i jednocześnie żałosnym przewodnikiem po świecie celebrytów. Grający tę postać Lech Łotocki – w połyskującym garniturze, z dziwnie wykręconymi ruchami, w szalonym tańcu narkotykowym – wydaje się żywcem przeniesiony z filmów Davida Lyncha. I, wbrew powieści, nie do końca określa swoje zamiary: czy jego uparte podążanie za Dorianem jest rzeczywiście spowodowane chęcią zemsty, czy fascynacją wiecznym pięknem. Po próbie zabójstwa Doriana obaj stają naprzeciwko siebie. Są w tym samym wieku: nagi, wiecznie młody Dorian, i Jimmi, którego zmęczone ciało do połowy obnaża Łotocki. Przeglądają się w sobie, obaj zafascynowani tym, co widzą. Dorian uchyla się przed dotykiem Jimmiego, jakby dopiero teraz w pełni zdał sobie sprawę z własnej iluzoryczności. 

Jedyną postacią, która wydaje się zmagać z prywatnym dramatem spowodowanym istnieniem Doriana jest Bazyli. To on odkrywa Doriana dla towarzystwa, to on jest nim najmocniej zafascynowany. To on jednak, z powodu nieumiejętnego włączenia się w grę póz i masek, zostaje najszybciej odrzucony. Dominujący w pierwszej scenie, w chwili wściekłości próbuje zniszczyć obraz, lejąc na niego strugi żółtej farby. Oddając go jednak na własność Dorianowi, traci na znaczeniu dla reszty grupy. Funkcjonuje na jej obrzeżach, coraz bardziej nieprzytomny, domagający się jakiegokolwiek zainteresowania. Sebastian Pawlak grając tę postać, cały czas przełamuje jednak jej dramat ironią, przerysowuje portret „artysty przeklętego”. Na ostatnie spotkanie z Dorianem udaje się ubrany w czarne futro i z biało upudrowaną twarzą, ale na ramię zarzuca wspomnianą reklamówkę – jego śmierć z ręki Greya będzie raczej wyrafinowanym spektaklem niż aktem okrucieństwa. Twarz Bazylego zniknie pod warstwą białej farby nakładanej przez Doriana. 

Można przedstawieniu Borczucha zarzucić chwilami przeszarżowanie, niepotrzebnie przeciągane sceny, kiedy działania sceniczne niewiele wnoszą do ogólnego obrazu. Tak jest w przypadku końcowego aktu rozpaczy Harry’ego – któremu Tomasz Tyndyk niepotrzebnie chyba w ostatniej chwili próbuje nadać bardziej ludzkie cechy – czy też sceny imprezy, która po świetnie ironicznym obrazie czekania na ekstazę zamienia się w przydługi seans narkotykowego upojenia. Można zastanawiać się, na ile jest to tylko formalna i bezczelna zabawa gadżetami współczesności. I czy przypadkiem nie służy ona chwilami tylko prostackiej zabawie. Ale jest w tym pokoju wykreowanym na scenie TR Warszawa – dzięki scenografii Anny Marii Karczmarskiej przy pomocy tylko umiejętnie podświetlanych (przez Jacqueline Sobiszewski) kotar i wykrzywiającego świat rzeczywisty lustra – pewien urok dekadencji. Pustej, jak w większości popkultura, ale fascynującej. Jak ostatni obraz, kiedy za zasuniętymi kotarami portret Doriana Graya zalewa lepka ciecz. 

Agnieszka Rataj – pracuje w TVP Kultura, recenzentka teatralna „Życia Warszawy”.

Agnieszka Rataj
Teatr nr 7/09
9 lipca 2009
Teatry
TR Warszawa
Prasa
TEATR

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia

Łabędzie
chor. Tobiasz Sebastian Berg
„Łabędzie", spektakl teatru tańca w c...