Pytania bez odpowiedzi

"Brand. Miasto. Wybrani" - reż. Michał Borczuch - Narodowy Teatr Stary w Krakowie

Bezwzględne dążenie do celu zostaje okupione ofiarami i okazuje się być ślepą uliczką. Zaślepiony ideami Brand nie zauważa, że krzywdzi swoich bliskich. W chłodnej, obnażonej przestrzeni Sceny Kameralnej Starego Teatru rozgrywa się historia ibsenowskiego bohatera, który dręczony wątpliwościami decyduje się na zdecydowane kroki

Na scenie porozrzucane stosy ubrań. Aktorzy nieruchomo upozowani, w tle zmiksowane dźwięki kojarzące się z morzem, odgłosy mew, szum fal. Jakby była to ostatnia przystań, zaniedbana, pogrążona w smutku i ciszy. Po dłuższej chwili trwania tego statycznego obrazu, uruchamiana jest agresywna muzyka i na scenę wkraczają pracownicy techniczni. Zdecydowanymi gestami wyrywają i pakują ubrania ze sceny. Postacie starają się założyć na siebie tak dużo, jak się da, ocalić tyle odzieży, ile będzie możliwe. To brutalne wejście techników zapowiada kolejne interwencje, podczas których będą dodawać lub zabierać kolejne elementy scenografii.

Brand (Roman Gancarczyk) jest pastorem. Żyje według konkretnych zasad, jest w nich nieugięty nawet wobec swojej umierającej matki. Już w pierwszych sekwencjach można zauważyć, że nie pasuje do otoczenia, wyróżnia się. Wśród postaci ubranych w przypadkowe, zniszczone ubrania, pastor w perfekcyjnym garniturze robi wrażenie obcego. Brand uważa się za wybranego. Jego zdaniem człowiek stworzony jest po to, by upadać, a upadek powinien prowadzić do powstania i później do kolejnego upadku. Zadaje pytanie czy lepiej jest życie przeżyć, czy kochać. Brand bardzo silnie podkreśla indywidualność człowieka rozumianą jako samotność, chce uświadamiać jednostki. Mimo że zakłada rodzinę, nie potrafi się jej oddać, jego misja jest dla niego najważniejsza. Ma plan, aby zlikwidować chaos w życiu, uporządkować je. Pracownicy techniczni opróżniający scenę z różnych elementów stają się sprzymierzeńcami Branda. Anonimowa ekipa bez słów wykonuje swoją pracę, mimo sprzeciwów innych postaci. Pastor chce zlikwidować zamęt, doprowadzić do życia według jasnych reguł. Czuje władzę nad innymi i jako wybrany zamierza podporządkować sobie ludzi.

Brand jest opętany obsesją budowy kościoła, większego niż ten, który już istnieje. Jego zdaniem obecny kościół jest stanowczo za mały – z jednej strony za mały kościół nie robi odpowiedniego wrażenia, z drugiej, kiedy Brand uświadomi i nawróci innych, kościół musi być większy, aby ich wszystkich pomieścić. Odrzuca współczucie, uważa, że robi ono z ludzi słabe istoty, a przecież każdy powinien umieć kierować własnym życiem. Zagubiony we ideach, wierzy w zwycięstwo, które, jak się okaże, będzie trudno ocenić. Dopnie swego celu, zbuduje nowy kościół, ale po drodze straci bliskich, którzy go wspierali i ostatecznie zostanie sam. Zrodzi się pytanie – czy było warto?

Borczuch snuje tę opowieść w sposób skrótowy, częściej jest to sekwencja obrazów niż sceny wyjaśniające fabułę. Aktorzy ustawiają się w niemych odsłonach niczym pionki, którymi ktoś steruje. Bezwolne, przygnębione postacie pojawiają się na scenie, jakby nie wiedziały do końca, co mają tam robić. Tylko Brand jest zdecydowany i pewny swoich działań. Reszta raczej snuje się, jest obecna, ale w bierny sposób. Trudno śledzić fabułę, w spektaklu wykorzystano parę tekstów, przedstawiana historia nie zawsze jest dla widza jasna. Jednak nie linearna opowieść ma tu być najważniejsza, bardziej istotne stają się ogólne impresje kolejnych obrazów. Przez prowadzenie historii różnych postaci i problemy z wyłowieniem zależności między nimi, nie skupiamy się na losach poszczególnych bohaterów, powstaje pewnego rodzaju anonimowość. Po raz kolejny u Borczucha, utrzymany jest w Brandzie dość specyficzny rodzaj aktorstwa. Nie jest to wcielanie się w rolę, wyraźnie czuć zdystansowanie się od postaci. Powstają przepiękne plastycznie obrazy, jakby zatrzymane kadry. Brand toczy się niespiesznym rytmem, dużo tu milczenia, bezruchu. Spektakl charakteryzuje się poczuciem chłodu – od gry aktorskiej, przez konstrukcję scen, na zimnych kafelkach na scenie kończąc.

Wszystko to tworzy atmosferę zbliżania się do kresu, pogodzenia ze swoim losem. Brand próbuje zbudować dialog z Bogiem, ma wątpliwości co do egzystencji człowieka. Jego radykalne działania to próba zagłuszenia pytań. Pod koniec spektaklu powtarza się wcześniej poruszana kwestia porażki i zwycięstwa. Chociaż Brand osiągnął swój cel, zdobył wyznawców i zbudował nowy kościół, jego zwycięstwo nie jest oczywiste. Jego od początku spektaklu zaznaczana odrębność znajduje potwierdzenie w finale. Przygarbiony, opuszczony Brand bardziej niż na zwycięzcę wygląda na przegranego. W innym spektaklu Borczucha, Wieczorze trzech króli, jedna z postaci miała na sobie koszulkę z napisem „Fuck the magic”. Oczywiście, znaczenie było silnie związane z tamtą realizacją, ten tekst nasuwa się jednak i w przypadku Branda. Jego marzenia, to, w co wierzył (lub starał się wierzyć), rozsypują się i przychodzi moment, że nie może się już dłużej oszukiwać. Rzeczywistość, którą tak bardzo chciał uporządkować, okazuje się być bezwzględna i Brand traci złudzenia.

Julia Rup
Teatrakcje
19 listopada 2011

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia