Pytania bez odpowiedzi w słodkiej obleczce komedii
"Kwartet dla czterech aktorów", Teatr KorezW teatrze Korez między aktorami a publicznością zawsze wytwarza się wspaniały kontakt. Nie inaczej jest i na "Kwartecie dla czterech aktorów", sztuce z powodzeniem granej już od piętnastu lat.
"Kwartet..." to właśnie jedna ze sztuk, opierających się na kontakcie, a nawet inaczej, na wykorzystaniu widzów przez grających. Aktorzy najpierw wchodzą między publiczność, aby jednej z osób zabrać torebkę, której zawartość wysypują na stół, po czym głośno komentują przedmioty w niej znalezione.
Następnie, wykonując jedno ze swych zadań, ściągają buty wybranym szczęśliwcom, perorując o smrodzie, wydobywającym się z butów w ogóle i z tych konkretnych, trzymanych w rękach, które po chwili rzucają o ścianę ku konsternacji właścicieli. Wydarcie wnętrza torebce, czy obnażenie bez zgody stóp, to zabiegi dotykające intymności w sposób mniej oczywisty, niż bieganie nago po scenie, czy wciąganie publiczności w praktyki quasi-seksualne. Jednak efekt jest ten sam. Ale nie o to tylko chodzi. Scena taka, grana w stylu komediowym i niejaki komizm całej sytuacji (aktorzy dowcipkują, robią miny, zabawnie się poruszają, wprawiając publiczność w śmiech), to nic innego, jak parodiowanie "podniosłych" akcji performerów i spektakli, wciągających widza w akcję już nawet nie dla konieczności ukazania pewnych prawd, ale z mody, po prostu.
Podobny wydźwięk ma deklamacja "Inwokacji" z "Pana Tadeusza". Aktor próbuje się skupić, oddać całość wzniośle i patriotycznie, tymczasem koledzy nie zważając na jego starania bez pardonu mu przeszkadzają. Tutaj nie tylko zainicjowane (nienachalnie i znów na komediową nutę) zostaje pytanie o rolę i życie klasycznych dzieł współcześnie, ale i dotyka się pracy aktora nad rolą. Praca aktora, ale i reżysera pokazana jest w kapitalnej scenie próby "pieśni" "Kiedy byłem bardzo mały...". Reżyser stara się wydobyć maksimum esencji z tekstu, barwiąc go nutą nowoczesności, ale aktorzy buntują się. Okazuje się, że i oni mają swoją wizję. Jeden z nich zostaje zatem reżyserem i wprowadza nuty swojskie, rytmiczność, prostą, ale efektowną choreografię. Następuje spontaniczna owacja publiczności, to się nam podoba. (Świetne przewidywanie reakcji publiczności i zaprzęgnięcie jej do gry). Poprzedni reżyser jest tym zdegustowany, nie potrafi poradzić sobie ze sławą kolegi. Zatem następnemu daje szansę przystąpienia do realizacji. Ten z kolei ma problem. Dużo ćwiczył w samotności, myślał wiele i doszedł do wniosku, że wszystko zaczyna się od takiej pozycji...embrionalnej (znów zaprzęgnięty jest żart do kpiny z pewnych praktyk teatralnych). Znowuż gorzkie pytania w słodkiej obleczce komedii.
Nieustający korowód gagów ma złagodzić ton krytyki, jest też bronią przed tymi, którzy poczuliby się urażeni, odnajdując swoje praktyki teatralne, ukazane w groteskowy sposób. Odczytujemy ten spektakl, jako pytania stawiane o sztukę. Są to pytania, które w sztuce - programowo - zostają bez odpowiedzi. Dzięki temu spektakl ten istnieje na dwóch poziomach - na jednym mamy komedię, na drugim przyczynek do dysputy na temat sztuki, szczególnie teatru. Pojawiają się pytania, które od siedemnastu lat często jeszcze nie znalazły odpowiedzi.