Raczej grey niż wild

"Portret Doriana Graya" reżyseria: Michał Borczuch TR Warszawa

"Portret Doriana Graya" to słabe przedstawienie. Nie byłoby o co robić szumu, gdyby nie fakt, że jego autorem jest jeden z najbardziej utalentowanych twórców młodego pokolenia.

Momentami nie mogłem uwierzyć, że za „Doriana” odpowiada reżyser „Leonce i Lene” czy „Lulu”. Najnowszy spektakl Michała Borczucha nie tylko nie zbliża się poziomem do tamtych teatralnych wydarzeń – reżyser zawodzi także na odcinku warsztatowym. Myślę przede wszystkim o stronie aktorskiej, która zawsze była wizytówką produkcji Borczucha. Połowa obsady „Doriana” to zespół, z którym pracował w Krakowie, połowa to ekipa wywodząca się z warszawskiego TR, zaprawiona w najrozmaitszych teatralnych bojach. Trudno zatem zrozumieć, dlaczego aktorzy – właściwie wszyscy – grają niedobrze: stale na jednym tonie, w jakiejś nachalnej manierze, czasem po prostu nieudolnie. Nie ma to nic wspólnego z charakterystycznym dla teatru Borczucha aktorstwem balansującym na granicy roli i prywatności, jakby niewykończonym, wstrzymanym w połowie gestu, w połowie zdania. Jeśli reżyser chciał wypróbować się w innej estetyce – zupełnie nie wyszło.

Sądzę, że źródłem większości nieporozumień jest zrobiona przez Borczucha wspólnie z dramaturgiem Szymonem Wróblewskim adaptacja. W zawartym w „Dorianie” temacie hedonizmu, narcyzmu, kultu młodości – odnajdujemy materiał o dużym potencjale. Jednak powieść Wilde’a nastręcza także kłopotów: pełen aforyzmów język nie jest scenicznie nośny, opór stawia stylizacja. „Dorian” ma w sobie ładunek przypowieści, moralitetu i mitu. Tymczasem twórcy adaptacji chyba dali się uwieść temu, co w powieści idealnie przylega do współczesności, i postanowili wykorzystać „Doriana” w charakterze manifestu. Tekst przykrojony do takiego formatu pęka w szwach, zwodzi i nie oferuje wiele ponad proste konstatacje.

Kluczowa jest scena monologu Piotra Polaka (Doriana Graya). Parafrazuję: jestem Jamesem Deanem, który rozbija się swoim samochodem, ale nie ginie; jestem Marylin Monroe, Kurtem Cobainem... Temat jest czytelny i ciekawy – rozczarowuje sposób, w jaki Borczuch szuka dla niego argumentów. Choć porusza się w przestrzeni różnych cytatów i nawiązań – fotografia, film („American Psycho”), muzyka (glam rock) – jednak na plan pierwszy spektaklu wysuwa się jakaś niedobra rodzajowość. Na poziomie języka oznacza to szereg wplecionych we frazę Wilde’a przekleństw, skojarzenie słowa „dusza” ze słowem „d...”, „ch...” zamiast „amen” itp. Trudno podejrzewać, by reżyser wierzył w prowokacyjną moc takiego języka, a jednak takie intencje są wyczuwalne. Bardziej wymowne jest, że konwertowanie Wilde’a na współczesność często sprowadza się tu do kostiumu i garści solidnie zakurzonych teatralnych rekwizytów: dark room, orgia (w ubraniu), talk show. To wszystko nie zostało opatrzone cudzysłowem, chociaż wygląda prędzej na parodystyczną parafrazę teatru zaangażowanego niż na diagnozę współczesności.

Dosyć jednostronnie prezentuję spektakl, bo przecież są tu trafione rozwiązania i udane sceny. Jednak giną w natłoku tych słabszych. Jedną z zaprzepaszczonych szans jest temat homoseksualizmu. Przez większość czasu przywoływany jest on od okazji, w soczystych wykrzyknikach, w sposób mało uważny. Potencjalnie odważna końcowa scena, w której starość Harrego zostaje skonfrontowana z młodością Graya, a Gladys doprowadza go do płaczu pytaniami: chciałbyś wziąć w usta jego penisa?, chciałbyś posmakować jego nasienia? - wybrzmiewa w tej sytuacji głucho, jak projekt spektaklu, który nie został zrealizowany.

W sumie to, co Borczuch mówi na temat kultury i społeczeństwa - choć szuka wsparcia we współczesnej mitologii ikon popkultury - bardziej przypomina obyczajowy obrazek. Czytelna deklaracja pokoleniowej przynależności do tego świata niewiele w tych okolicznościach waży. Na wypowiedź osobistą spektakl jest zbyt grzeczny. Koniec końców przedstawieniu najbliżej do wypowiedzi środowiskowej. Pod tym względem - będę złośliwy -przypomina "Giovanniego" Grzegorza Jarzyny, w którym reżyser zaprezentował siebie jako ofiarę pełnego uciech życia w środowisku warszawskiej prosperity...

W tym wszystkim uderza przenikający spektakl ton serio, który dopomina się u widzów o namysł i powagę. Projekt teatralny Borczucha właśnie w tym był niesłychany i wyzywający, że reżyser swoich bohaterów lokował w świecie manifestacyjnie płaskim, niemal zupełnie pozbawionym śladów i pamięci po tym, co wzniosłe, a co dla widza mogłoby być punktem odniesienia, punktem oparcia. W tym kontekście "Dorian" ze swoją powagą -jest po prostu mało interesujący.

Marcin Kościelniak
Tygodnik Powszechny 11/09
13 marca 2009
Teatry
TR Warszawa

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia