Rafał Dziwisz - aktor, który coraz częściej jest musicalowym autorem

rozmowa

Jako aktor lubi być uskrzydlony, jako autor lubi, gdy koledzy mówią, że jego pisane do musicali teksty - tłumaczenia, jak i oryginalne - dobrze się śpiewa. Najczęściej współpracuje z Wojciechem Kościelniakiem - i to nie tylko w Teatrze im. J. Słowackiego.

Mimo ukończonych w lecie 50 lat trzymasz się młodo, ale, rozumiem, musisz dbać o formę, skoro rozbierasz się do rosołu w spektaklu nomen omen "Kogut w rosole" w STU?

- Rozbieramy się wraz z kolegami, bo - oparta na tym samym pomyśle co film "Goło i wesoło" - sztuka opowiada o hutnikach, którzy straciwszy pracę, stworzyli grupę striptizerów i w ten sposób ratują swą egzystencję, swą godność. To więc - jak mówił Wyspiański - "historia wesoła, a ogromnie przez to smutna". A wieku nie odczuwam, to efekt aktywnego życia zawodowego, jaki pracy ze studentami, z których wysysam energię.

Jesteś krakusem, zostałeś aktorem, ukończywszy V LO, czyli pewnie byłeś w istniejącym tam od dekad Teatrze Międzyszkolnym?

- Tak, prowadził go mój obecny kolega z Teatru im. Słowackiego - Sławek Rokita. I faktycznie, w połowie liceum wiedziałem, że będę zdawał do PWST. Dostałem się za drugim razem.

W teatrze tym występowała też Małgorzata Kochan, Twoja obecna żona...

- Z Gosią, która jest rok młodsza, spotykaliśmy się na tej szkolnej scenie, ale parą staliśmy się dopiero po roku studiów; z obozu jazdy konnej w pięknych świętokrzyskich lasach wróciliśmy już zakochani... Kilka miesięcy temu cieszyliśmy się z 25-Iecia naszego małżeństwa.

Przez 12 lat graliście razem w Teatrze Ludowym, do którego trafiliście zaraz po studiach. Rok później jego dyrekcję objąłJerzy Fedorowicz.

- Stworzył młody zespół, pojawiło się wielu nowych reżyserów, w tym mój obecny dyrektor Krzysztof Orzechowski, a przede wszystkim mój ukochany profesor ze Szkoły Teatralnej Jerzy Stuhr, który przygotował z nami "Iwonę, księżniczkę Burgunda". To był wcześniej mój dyplom u prof. Stuhra; wtedy grałem Cyryla, czyli przyjaciela głównego bohatera - to zawsze najbardziej niewdzięczna rola dla aktora...

Drugie miejsce na podium...

- Gorzej - czwarte. W Ludowym w głównego bohatera wcielił się sam Jerzy Stuhr, a ja awansowałem na księcia Filipa. Grali też Małgosia Hajewska, Romek Gancarczyk... Później był Molierowski "Mieszczanin szlachcicem" i wreszcie - moja najpoważniejsza przygoda w Ludowym, czyli "Mackbeth" w reż. Jerzego Stuhra; ja wroli tytułowej i Ewa Kaim jako moja partnerka. Mimo miażdżących recenzji po premierze "Fedor" się uparł, że pojedziemy na festiwal do Edynburga. Wiele osób pukało się w głowę - z tragedią szkocką jechać do Szkocji, z drzewem do lasu? Zwłaszcza że wiedzieliśmy że będą dwa inne "Makbety", w tym w reżyserii dyrektora festiwalu. Cóż, najwyżej zagramy dwa razy i wrócimy. Po pierwszym spektaklu, wiedząc, że w festiwalowym dodatku dziennika "Scotsman" powinna ukazać się recenzja, kupowałem go już o piątej rano. I co? Nasz "Mackbeth" na okładce, z wielkim zdjęciem Kasi Tlałki i oceną pięć gwiazdek. Najwyższą! W sumie zagraliśmy 14 razy, wygrywając festiwal Fringe.

Po 12 latach przeszedłeś z Ludowego do Teatru im. J. Słowackiego... Awans?

- Nie patrzyłem na to w ten sposób, po prostu odczuwałem potrzebę zmiany. Sam poprosiłem dyr. Orzechowskiego, żeby mnie przyjął. Uznałem, że czas zacząć pracować z innymi reżyserami, aktorami...

Dwoje aktorów w domu, jedno ma na głowie premierę, drugie podobnie - to pewnie lekko nie jest.

- Nie jest. Ale wspólny zawód ma i dobre strony. Możemy się wzajemnie wspierać. Gosia jest bardzo krytyczna w stosunku do tego, co robię; jej uwagi bardzo mnie mobilizują. Gdy dwoje ludzi się kocha, wszelkie opinie, choćby najbardziej krytyczne, z serca płyną, nie z żółci zazdrości.

Wasz syn Stanisław nie poszedł w ślady rodziców.

- A mógł. Skończył bowiem to samo liceum.

Stanisław Dziwisz.

- Kiedy się rodził, otrzymując imię po dziadku, arcybiskupa w Krakowie nie było. Ale później miał w szkole przekichane. Natychmiast otrzymał ksywkę "Eminencja".

Byłeś lekarzem w serialach "Na Wspólnej" oraz "Majka", w kolejnym - "Lekarze" awansowałeś na zastępcę dyrektora; myślałeś kiedyś o tym zawodzie?

- Nie. Może sprawiam takie medyczne wrażenie? Ale i tak już po karierze. Produkcja ostatniego z seriali właśnie została zakończona.

Od paru lat rozwija się za to inna Twoja kariera - autora tekstów piosenek. Ile ich napisałeś?

- Ponad trzysta. Pierwszy tekst tłumaczyłem dla siebie - z musicalu "Pocałunek kobiety pająka", później dla Doroty Zięciowskicj i to ona wskazała mnie Januszowi Szydłowskiemu, który zaproponował mi napisanie polskich tekstów do realizowanego przez siebie w Bagateli "Tajemniczego ogrodu". To była moja pierwsza praca translatorska dla zawodowej sceny - a nawet dwóch, bo jednocześnie spektakl powstawał w Teatrze Komedia w Warszawie. Dyrektorem Bagateli był wtedy Krzysztof Orzechowski i to z nim podpisałem swą pierwszą umowę jako autor tekstów. Był zresztą bardzo zadowolony z efektów mojej pracy, bo zmienił na plakacie sformułowanie "Tłumaczenie tekstów piosenek" na "Poetyckie tłumaczenie tekstów piosenek". Miło, że spektakl grany jest już ponad 15 lat. Dla Janusza napisałem później piosenki do "Małego lorda" wystawionego w Operze Krakowskiej.

Reżyserem, z którym współpracujesz na stałe, jest twórca musicali Wojciech Kościelniak.

- Usłyszał moje teksty napisane dla Marysi Peszek na wrocławski Przegląd Piosenki Aktorskiej i zaproponował mi napisanie piosenek do spektaklu "Ferdydurke, czyli czas nieuniknionego mordu", który reżyserował w kaliskim Teatrze im. Wojciecha Bogusławskiego. Była to też moja pierwsza współpraca z kompozytorem Piotrem Dziubkiem. I tak step by step zaczęło się moje pisanie, sprawiając mi ogromną frajdę i stając się drugim zawodem. Zrealizowaliśmy z Wojtkiem już dziesięć musicali, obecnie piszę teksty do kolejnego, według "Złego" Tyrmanda, który wystawi Teatr Muzyczny w Gdyni.

Tam też m.in. powstał musical "Chłopi" wg Reymonta, wcześniej w Teatrze im. J. Słowackiego widzieliśmy inny efekt waszej współpracy - "Ziemię obiecaną". Jak się pisze piosenki do spektaklu, którego słowa napisał noblista?

- Wojtek Kościelniak odnosi się z wielkim pietyzmem do autora. Przy "Ferdydurke" powiedział mi, napisz teksty tak, by się nie dało odróżnić, że ich nie pisał Gombrowicz. To się dawniej nazywało, i to bez pejoratywnego wydźwięku, imitacją. Podobnie było z Reymontem - poświęciłem bardzo dużo czasu na studiowanie innych książek tego autora, by poczuć jego język, by pisane przeze mnie frazy szły z duchem oryginalnego utworu.

Napisałeś też teksty do "Mistrza i Małgorzaty", wystawionego we wrocławskim Capitolu, do zrealizowanego tam musicalu "Frankenstein", tłumaczyłeś piosenki Franka Sinatry i z filmów o Bondzie... Zawsze piszesz do gotowej muzyki?

- Do jednej z ostatnich premier w "Słowackim" - "Bracia Dalcz i S-ka" czy "Chłopów" najpierw powstawały teksty. Ale wolę pisać do muzyki, co pozornie jest trudniejsze, bo trzeba się dostosować do frazy muzycznej, ale już nie zmusza do myślenia o rytmicznym zróżnicowaniu tekstów. Ważne jest głównie to, by tekst dobrze leżał w ustach aktora. Sam śpiewam, zatem i Wojtek, i dyrektor Capitolu Konrad Imiela, z którym też pracowałem, dobrze wiedzą, że nie oddam tekstu, którego nie będzie się dobrze śpiewało.

Czyli ponad 300 swoich tekstów sam wcześniej prześpiewałeś. Ty na miły Bóg -przecież śpiewasz, w 1992 roku dostałeś jedną z głównych nagród PPA-czemu wciąż nie masz recitalu?

- Dręczy mnie o to prof. Żuk Opalski, a ja nie mam czasu się tym zająć.

Z Ludowego odchodziłeś po 12 latach, w "Słowackim" jesteś już lat 14; nie myślisz o jakiejś zmianie, grasz gościnnie we wspomnianym "Mistrzu i Małgorzacie"...

- Gdybym dostał z Capitolu propozycję, zacząłbym ją rozważać... Pewnie nie byłoby łatwo - w ukochanym Krakowie mam rodzinę, tu jest PWST, w której uczę interpretacji piosenki... A zarazem Capitol to teatr fantastycznie prowadzony, ze świetnym zespołem, a po remoncie nie wiem czy nie najpiękniejszy w Polsce, z niesamowitymi możliwościami technicznymi, z widownią na niemal 900 miejsc.

Masz aktorskie marzenia, pragnienia?

- Zagrać w dobrej sztuce pod dobrą reżyserią... Nie umiem podać nazwisk ani tytułów. Marek Gierszał, skądinąd mój kolega z roku, pracujący od 20 lat w Niemczech, z którym spotkałem się w "Słowackim", gdy parę lat temu reżyserował "Boga mordu", świetny spektakl...

Nagrodzony na festiwalu "Rzeczywistość przedstawiona" za "godne zauważenia partnerstwo w grze aktorskiej"...

- Zrealizował ostatnio w Teatrze STU, sztukę "Firma dziękuje", bardzo zgrabnie napisaną, w której dostałem rolę, o jakiej marzyłem od dawna - dwie godziny nie schodzę ze sceny i wszystko się toczy wokół mnie. Uwielbiam ten spektakl.

To są te chwile, kiedy odczuwasz satysfakcję?

- Satysfakcję dają mi widzowie; jeżeli wychodzą z teatru zadowoleni, to jestem szczęśliwy. Uwielbiam grać w spektaklach, które się podobają ludziom. Bo przecież są i takie, nie mówię, że złe, ale trudniejsze, które widownia przyjmuje mało euforycznie. Oczywiście, uczciwie gram, ale radości nie ma. A są takie, które ludzi niosą, które dają im radość i wtedy wychodzę z teatru uskrzydlony. A nie miałem takich spektakli wiele, to na pewno "Bóg mordu", "Mistrz i Małgorzata", "Ziemia obiecana" "Bracia Dalcz...","Firma dziękuje"... Satysfakcję mam też z tekstów, gdy po premierze przychodzą aktorzy, mówiąc, że dobrze im się je śpiewa.

Może zdarzyć się tak, że Rafał Dziwisz autor przesłoni Rafała Dziwisza aktora?

Wacław Krupiński
Dziennik Polski
7 stycznia 2015
Portrety
Rafał Dziwisz

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia