Rajska natura każe kobiecie iść na łowy

Rozmowa z Hanną Śleszyńską

- Dzisiaj współczesna kobieta musi być aktywna, musi wyjść na polowanie, żeby sobie tego mężczyznę upolować. Inaczej będzie stać w kącie i nikt po nią tam nie przyjdzie. Ona ma w sobie tę pierwotną naturę, która odzywa się w niej, prowokuje, żeby iść na łowy - o roli w "Kobiecie pierwotnej" i życiu prywatnym opowiada Hanna Śleszyńska.

O babskiej przewrotności, miłości i przyjaźni z mężczyznami opowiada aktorka Hanna Śleszyńska. Dziś stawia na wolność i wiatr we włosach podczas motocyklowych wycieczek.

Czy monodram "Kobieta pierwotna" to zemsta na mężczyznach? Czy może to raczej poradnik dla współczesnej kobiety: trochę wyzwolonej, choć ciągle jeszcze tęskniącej za pierwotnym porządkiem świata. Takim, w którym Ewa kusiła jabłkiem, ale to Adam musiał być zdobywcą?

- To taka przewrotność. Dzisiaj współczesna kobieta musi być aktywna, musi wyjść na polowanie, żeby sobie tego mężczyznę upolować. Inaczej będzie stać w kącie i nikt po nią tam nie przyjdzie. Ona ma w sobie tę pierwotną naturę, która odzywa się w niej, prowokuje, żeby iść na łowy.

Kobieta musi być wojowniczką?

- Tak, choć to nie do końca zgadza się z moim podejściem do życia. To polowanie na mężczyzn jest takie upokarzające, bo przecież kobieta sama w sobie jest wartością. "Kobieta pierwotna" to opowieść o przygodach współczesnej Ewy z mężczyznami, o ich różnych typach i różnych jej - z nimi - doświadczeniach. To oczywiście tylko pretekst do tego, żeby się trochę pośmiać z siebie, z facetów i tych pogmatwanych relacji damsko-męskich. Czytamy poradniki: jak żyć, co robić by być szczęśliwą, a potem jak przychodzi do konkretnej sytuacji, to - niezależnie od wieku, wykształcenia czy doświadczenia - kobiety nie do końca są pewne, jak postępować. Tej, która jest taka wyzwolona i samowystarczalna, przydałoby się czasem być bardziej bezradną. A ta słodka, czasem trochę głupiutka, powinna czasem pomyśleć, dlaczego jej się w życiu nie układa. To nie znaczy, że życie kręci się tylko wokół facetów - nie, nie, broń Boże. Traktuję też ten monodram jako próbnik naszego poczucia humoru. Wszystko jest w nim tak pół żartem, pół serio. Z przymrużeniem oka. I co ciekawe, mężczyźni w towarzystwie kobiet chętniej się śmieją, nawet z siebie. Wierzę, że poczucie humoru nas ocali, że gdybyśmy więcej w relacjach międzyludzkich żartowali, byłoby mniej napięć i codziennych, drobnych konfliktów.

Ten spektakl jest bardzo dobrym lustrem. Własne doświadczenia, widziane oczami bohaterki, nabierają innego znaczenia. Lepiej widać błędy, łatwiej zrozumieć pewne zachowania...

- O to nam chodziło. Pokazać, ale nie pouczać. To sztuka litewskiego pisarza Sigitasa Patulskisa, którą do naszych realiów świetnie dopasował Cezary Harasimowicz. Reżyserował Arkadiusz Jakubik. Przez to ten monodram nabiera innego wymiaru. Dlatego pilnowaliśmy z Arkiem, żeby to nie było narzekanie. Tylko rodzaj takiego zdziwienia. Na przykład, kiedy przychodzi do niej facet, który napalił się trawy, upił, wywinął salto i zasnął pod stołem. A ona nie wrzeszczy, tylko patrzy i myśli - "musiał to chyba przećwiczyć przed spotkaniem". To nie jest feministyczna opowieść i jednocześnie nie mówimy w niej, że bez facetów nie można żyć. Bo można żyć. Mężczyźni mogą żyć bez kobiet, a kobiety bez facetów. Ale nie o to chodzi. Ewa jest zlepkiem wszystkich naszych doświadczeń. Nie wiadomo, ile ma lat. Jest zwyczajna, taka jak każda z nas. Nie jest idealna, nie jest modelką czy kobietą biznesu. Jest normalna, staje w przymierzalni i widzi, że kostium już nie leży na niej idealnie, "przez tę oponę w talii". Chce jej się ryczeć. Tak po prostu, bo chce się podobać. Tęskni za obecnością kogoś bliskiego, za obecnością mężczyzny. Takiego, przy którym chciałaby się zestarzeć i "żyć przez najbliższe 400 lat".

A jaką cechę najbardziej lubi Pani w mężczyznach?

- Właśnie to poczucie humoru. Faceci, którzy je mają, na ogół nie narzekają na zainteresowanie kobiet. Facet, który umie się z siebie śmiać to skarb. Ja to cenię w mężczyznach. Zawsze mówię, że tyle zmarszczek mam od tego, że faceci mnie rozśmieszali. Piotrek Gąsowski - na pewno był taką osobą... To zawsze pozytywnie wpływa na związek. Adam Hanuszkiewicz mówił, że jeśli para umie się nawzajem rozśmieszyć, to nie jest źle. Myślę, że wiele kryzysów w związkach jest przez to, że ludzie nagle przestają wierzyć, że mogą uratować swoje uczucie. Brakuje im siły. Za szybko się poddają. Łatwo mi tak mówić, bo mam tyle lat ile mam, kilka związków za sobą, dzieci. Ale kiedyś też kłóciłam się, odwracałam plecami, obrażałam, uciekałam. Byłam zaborcza. Dzisiaj doceniam to, że mogę przyjaźnić się z moim byłymi facetami, że można gdzieś razem wyjechać na wakacje z dziećmi, spędzić czas razem. Nie mam już potrzeby - dzień i noc - trzymać faceta przy sobie. Cieszę się ze wspólnych spacerów, wyjazdów, kolacji, miłych chwil.

Przyjaźń z byłym mężem czy partnerem jest możliwa?

- Nasza przyjaźń jest głęboka i prawdziwa. Ale mówię od razu: czyste relacje między nami wynikają też z tego, że nikt nikogo nie odbił, nikogo nie zdradził. Myśmy się rozstali, a po kilku latach zaczęliśmy na nowo układać nasze relacje. To była wspólna praca nas wszystkich. Tu fantastycznie zachowała się Ania - partnerka Piotra - w stosunku do Kuby, naszego syna i do mnie. My z kolei uwielbiamy Julkę (córkę Ani Głogowskiej i Piotra Gąsowskiego - przyp. red.). Nie wyobrażam sobie, żebyśmy nie mogli się wszyscy spotykać. Wiem, że nie można takich relacji wymagać od wszystkich. Czasem po traumatycznych przeżyciach ludzie nie życzą sobie takich kontaktów. Chcą się oderwać od tych wspomnień - i ja to rozumiem.

Z Piotrem Gąsowskim często razem występujecie w serialach, teatrze, na scenie. Czy jest jeszcze szansa na koncerty "Tercetu, czyli kwartetu", który współtworzyliście z Robertem Rozmusem i Wojciechem Kaletą?

- Gramy cały czas. Planowaliśmy wielki jubileusz na dwudziestolecie, ale jesteśmy w ciągłych rozjazdach, i nie możemy się zgrać, żeby przygotować jakiś nowy program. Śmialiśmy się, że tercet przetrwał wszystkie nasze małżeństwa i związki. Wszyscy się porozwodziliśmy, porozchdziliśmy, a zespół nadal istnieje. To znaczy, że od czasu do czasu musimy występować razem. Bo tak jak my się rozumiemy na scenie, to nikt. Nie mówimy: koniec, tercet będzie dalej trwał.

Zawsze gra Pani silne kobiety. Z charakterkiem i charakterystyczne, czy to w "Bożej podszewce", "Rodzinie zastępczej", w "Domu" czy w "Ja wam pokażę", a mam wrażenie, że jest Pani serdeczną, wrażliwą kobietką...

- Taka galeria postaci mi się trafiła. Mam sentyment do tych charakterystycznych ról. Dobrze też czuję się w komedii. Ludzie przychodząc do teatru mówią: jest pani zupełnie inna, fajnie wygląda, inaczej niż w serialach... A ja lubię siebie uśmiechniętą. Jak patrzę w lustro i nie bardzo mi się podoba to co widzę, wtedy się uśmiecham, od razu jest lepiej. Moi synowie wiedzą, że w domu potrafię narzekać i utyskiwać na różną rzeczy. Ale tych cech u siebie nie lubię. Staram się być pogodną.

A jakie przyjemności sobie Pani funduje, tak dla siebie, na poprawę humoru, dla odstresowania?

- Niedaleko domu mam zaprzyjaźnione spa, gdzie chętnie chodzę na masaże i drobne zabiegi: maseczki czy lifting prądami. Mój starszy syn Mikołaj poprosił mnie kiedyś: Mamo, nie rób sobie botoksu, nie rób sobie z twarzy maski. I tego się trzymam. Przecież twarz wyrażająca emocje jest dla aktorki bardzo ważna. A poza tym nigdy nie byłam amantką. Staram się dbać o kondycję, na szczęście nie palę. Od trzech lat nie zapaliłam ani jednego papierosa. Gdybym teraz miała chodzić na jakieś zajęcia, wybrałabym jogę i bieganie. Mam zaprzyjaźnionego trenera, który zawsze na mnie czeka. Niestety, więcej czeka, niż trenujemy, bo ja albo nie mam czasu albo silnej woli.

Słyszałam, że z obecnym partnerem Jackiem Brzosko jeździ Pani na hariey'u...

- Od zeszłego roku nawet sama prowadzę motocykl, ale najczęściej siadam z tyłu, za moim facetem. Lubimy takie wycieczki, objechaliśmy już kawałek Norwegii, potem była Prowansja, Praga. Teraz myślimy o Lizbonie. Coraz mniej lubię wylegiwanie na plaży. Muszę być w ruchu, oglądać, zwiedzać, smakować. Leżenie na leżaku mnie denerwuje. Te wyprawy mają to do siebie, że odpadają zakupy - bo nie ma gdzie ich chować. Człowiek skupia się na tym, by zachwycać się widokiem, próbować lokalnych przysmaków. Poczuć tę wolność i odpocząć. Czasem tylko tak patrzę na to "siodełko" i myślę "Boże, ja na tym siedzę tyle kilometrów?".

Katarzyna Sklepik
Głos Wielkopolski
4 kwietnia 2014

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia