Ratuj rozbitka

Tak brzmią pierwsze słowa spektaklu "Grace i Gloria" i tak mógłby brzmieć manifest widza skierowany do reżysera Bogdana Augustyniaka, twórcy warszawskiego Teatru na Woli. Jeśli jego przedstawienie nie ulega artystycznemu zatonięciu po czubek głowy, to i tak posuwa się jedynie po mieliźnie autodestrukcyjnego sentymentalizmu, zanurzone w nim po szyję.
A jest to chwyt charakterystyczny dla Teatru na Woli, który nie tylko zajmuje się wspomnianym "autodestrukcyjnym sentymentalizmem", ale uprawia go z wielkim namaszczeniem. Żeby nie powiedzieć- z up(i)orem maniaka. Ta determinacja Teatru pozwala zdeterminowanemu widzowi bez problemu podać przepis na "autodestrukcyjny sentymentalizm": 1) łzawa historia (może być zaprawiona komizmem), 3) publiczności branie pod włos, 4) dydaktyzm w sprawach życia, 5) element indywidualizujący - w tym przypadku - rozczulająca Stanisława Celińska w roli głównej. Cztery składniki to nie dużo. W sam raz by je zgrabnie zestawić na scenie, co by widz nie musiał się przemęczać i jeszcze, nie daj bóg, głowić, co do czego i za czym. A tak przed nami prosty układ, który można sobie szybciutko rozszyfrować, punkt po punkcie. Adnotacja 1. Historia umierającej w samotności na raka farmerki Grace (Stanisława Celińska), którą odwiedza wolontariuszka hospicjum - Gloria (Lucyna Malec) , by złagodzić ostatnie chwile cierpienia chorej. Spotkanie kobiet jest wieloaspektową konfrontacją - społeczną, psychologiczną, kulturową. Z początkowych trudności w kontakcie, zgorzknienia Grace i jej niechęci w przyjmowaniu pomocy od "miastowej", rodzi się przyjaźń. Relacja zbudowana z podobieństwa tragicznych przeżyć (kobiety przeżyły śmierć własnych dzieci) i różnic, uczących obie bohaterki tolerancji i wrażliwości na cudzy los. Opowieść nie tylko o rozstaniu z życiem, dorobkiem (ukochany sad Grace, rodzący najpiękniejsze jabłka) i wspomnieniami, ale także o promieniującym oddziaływaniu ludzkim. Całość naszpikowana gagami i dowcipami sytuacyjnymi, takimi jak Glorii nieumiejętność rozpalania w piecu, czy reakcja Grace na kamerę, wziętą za kosmiczny wynalazek. Komizm operujący słabym tekstem, riposty nieudolnie silących się na błyskotliwość bohaterek, czyli komponenty dające jakość godną podrzędnych telenowel amerykańskich. Rezultat - ani śmiesznie, ani strasznie, choć chwilami - strasznie, bo miało być, a nie jest - śmiesznie. Podczas serii codziennych spotkań, żeby było dramatyczniej, musi dojść do przemiany bohaterek, czyli ich oczyszczenia psychicznego poprzez emocjonalne wybebeszenie. W skrócie - wszystkim bywa ciężko, ale świat jest piękny, więc zaciśnijmy zębiska i wyszczerzajmy się (do) każdego dnia. Ave! To spostrzeżenie łączy się zgrabnie z kolejnym punktem, czy lepiej - sprawdzającym się na Woli trikiem, rozczulania publiczności w sposób taniuchny i łatwiutki. Adnotacja 2. mogłaby się sprowadzać do wniosku, że najlepszym narzędziem wzruszającym publiczność, zraszaczem policzków, będzie tkliwa opowieść o śmierci dziecka, której winna musi być matka (Gloria spowodowała wypadek samochodowy, w którym zginął jej synek), albo samotna starość w domu, który po śmierci bohaterki, zburzy nowy właściciel, ten sam, który przeora sad i zetnie wszystkie drzewa. Teraz każdy powinien wziąć do ręki chusteczkę i wytrzeć nią zapłakane licka. Gdy już widz się trochę uspokoi, uciszy rozedrganie i konwulsyjne wzruszenie, może zacząć wyciągać wnioski ze łzami płynące, czyli brać dla życia przestrogę. Adnotacja 3. jest już teraz zagadką rozwiązaną, czyli nauką, że trzeba żyć godnie, mądrze i pokornie, bo życie to cudowny dar Boga. Jeśli więc myślisz, człowieku, o swojej bezsilności, załóż na uszy słuchawki z gospelowym refrenem, jaki powtarza Stanisława Celińska: "Ratuj rozbitka, najwyższy to czas". To ukoi, zrelaksuje, a cierpienia - jak ręką odjął. A! I jeszcze nauka Grace płynąca na koniec: "Masz w życiu bardzo ważne zadanie. Jesteś oczkiem w swetrze. Jeśli nie byłoby Ciebie, cały sweter poprułby się." Właśnie! Stanisława Celińska, bohaterka adnotacji 4., jest niewątpliwie największą siłą "Grace i Gloria". Nie ma, co do tego najmniejszych wątpliwości. Aktorka pokazuje ze wspaniałą swobodą swój majstersztyk i nie ma w tym upozowania, kreacji, jest absolutna i do szpiku kości - naturalna. Walor, którym, niestety, nie może pochwalić się Lucyna Malec. Postać Glorii jest jak balonik napełniany helem, sztywno trzymający się patyczka. Aktorka gra manierycznie, ogłupia swoją bohaterkę, wysila się na wyrazistość. Może dlatego, by nie zniknąć na tle Stanisławy Celińskiej, by ochronić się przed niewidzialnością? Bez efektu, bo z rysunku postaci pozostał tylko kontur. Podobnie jedynie kontur pozostaje z tej melodramatycznej historii, ze statycznej i martwej inscenizacji, zrobionej bez reżyserskiego polotu. Te nieciekawe puste ramy próbuje wypełniać, a może jedyna wypełnia - Stanisława Celińska. Ale nawet najlepsza kreacja aktorska to dla spektaklu za mało. Teatr na Woli Tom Ziegler "Grace i Gloria" przekład: Jacek Kaduczak reżyseria: Bogdan Augustyniak scenografia: Jerzy Rudzki muzyka: Jerzy Satanowski Obsada: Stanisława Celińska, Lucyna Malec
Dorota Kowalkowska
Dziennik Teatralny
14 listopada 2007

Książka tygodnia

Hasowski Appendix. Powroty. Przypomnienia. Powtórzenia…
Wydawnictwo Universitas w Krakowie
Iwona Grodź

Trailer tygodnia