Recenzje Naszej klasy w Wilnie

Dramatyczny Teatr Narodowy w Wilnie

Narodowy Teatr Dramatyczny w Wilnie wystawił „Naszą klasę” Tadeusza Słobodzianka. Premiera odbyła się 21 września 2013 roku, przedstawienie wyreżyserowała Yana Ross . Autorem przekładu na litewski jest Rolandas Rastauskas.

Marek Zinger

Dzielna klasa naszych ojców i przygniatający cyrk XX wieku

Delfi /WWW.delfi.lt/

Myśląc o „Naszej Klasie" – sztuce Polaka wystawionej przez Yanę Ross na wileńskiej scenie – przypominam sobie pewną elementarną prawdę: Powołanie sztuki – że użyję określenia trącącego myszką – polega nie tyle na wabieniu publiczności sławą nieblednących gwiazd showbiznesu czy też krwią filmów akcji tańszą niż wyciśnięty pomidor; lecz na głoszeniu ludziom tego, co ważne, na mówieniu im tego, czego nie można przemilczeć.

W Polsce „Nasza klasa" według jej autora Tadeusza Słobodzianka była pokazywana już sto razy. Grano ją także w Londynie. Jej zagraniczna podróż nabiera dopiero rozpędu. W Niemczech – jak opowiadał widzom zgromadzonym na dyskusji w Narodowym Teatrze Dramatycznym niemiecki krytyk teatralny Thomas Irmer – zachodzono w głowę, czy w ogóle tę sztukę wystawiać. Przeczuwam, że jedną z przeszkód dla Niemców mogła być postać Menachema. Z zemsty na bestialskich pomocnikach nacjonalistów, którzy gwałcili, grabili i w końcu mordowali jego rodzinę i rodaków, zostaje on po wojnie śledczym sądowym. Potem, zrozumiawszy, że się do tego nie nadaje, ucieka z Polski do Izraela (gdzie nie odnajduje szczęścia i w końcu zabija się).

Przezornej niemieckiej opinii publicznej wydaje się, że niebezpiecznie jest pokazywać Żyda jako śledczego, bo może to być zrozumiane, jako próba wprowadzenia nacjonalistycznego stereotypu „judeobolszewizmu'' – uchowaj Boże – na niemiecką scenę. Natomiast w postkomunistycznej Polsce postać izraelskiego funkcjonariusza, który nie wydaje śledczego Manachema może niektórym zalatywać gebelsowskim stereotypem „żydowskiego spisku". Ale to przecież, proszę pana, artystycznie przedstawieni ludzie, a nie chodzące stereotypy!

Tadeusz Słobodzianek, ten postawny mężczyzna przemawiający nieśmiałym głosem, ma szatańsko żywy talent literacki. Przeczytałem „Naszą klasę" wczorajszego wieczora i pozostawiło to na mnie wrażenie, że ta cienka książeczka to arcydzieło dramaturgii. Autor znalazł celną i elegancką formę i elementarnie proste rozwiązanie skomplikowanych węzłów przeszłości. To epicka opowieść, w której ledwo poznajemy bohaterów, a już wiemy, że nie będą oni mogli mogły niczego w swoim losie zmienić; że tak naprawdę oni wszyscy już dawno pomarli. I najważniejsze, nikt nie może obwiniać autora, że on upiększa, ulitowawszy się nad widzami XXI wieku, tę naszą wspólną rozrytą przeszłość.

W Polsce, powiedział Tadeusz Słobodzianek, sztuka wywołała prawdziwe piekło. Ale nie z powodu postaci Manachema albo obrazu Izraela. Bardziej dlatego, że w sztuce w sposób nieomal dokumentalny zostało pokazane to, co wydarzyło się w czasie II wojny światowej na wschodzie Polski w nieomal idealnym miasteczku z kinem, młynem i delikatną nazwą Jedwabne. Przejąwszy władzę, sąsiedzi-katolicy spalili żywcem w stodole ponad tysiąc swoich sąsiadów-Żydów, dzieci, ich matki, starców. Książka „Sąsiedzi" polskiego historyka i socjologa J.T. Grossa wykładającego na Uniwersytecie w Princeton, która ukazała się przeszło dziesięć lat temu [2000], ujawniła, że było to działanie samych Polaków, wykonane starannie i z poświęceniem. I to najbardziej bolesny ze wszystkich splot pamięci sąsiedzkich narodów, którego jak dotąd nie można ani przeciąć, ani rozwikłać – jedni nazywają to patologią czasów wojny, inni widzą w tym charakterystyczne zjawisko w tak barbarzyńsko antysemickiej Polsce.

Yana Ross wystawiła „Naszą Klasę" w wileńskim Teatrze Narodowym. Przedstawienie stawia mnóstwo pytań – przede wszystkim historii i sobie samemu, a następnie reżyserce czy dramaturgowi. I w zasadzie wszystkie pytania da się sprowadzić do jednego odwiecznego pytania: czy zwykłemu człowiekowi wystarczy sił, żeby spojrzeć prosto w oczy prawdzie, która jest bądź co bądź straszniejsza niż gadająca czaszka Hamleta.
W „Naszej Klasie" gadają dusze – ofiary XX wieku, jednak przecież one same tworzyły tę piekielną epokę na ulicy, placu, w domu swoimi nikczemnościami i ciemnymi instynktami, w czasach, kiedy jeden okrutny reżim zmieniał się w drugi. Jak one nakręcają się na scenie przeciw innym i przeciw samym sobie, jak im trudno to przyznać!

Jak nam trudno jest to przyznać – przecież to sztuka o nas. Wydarzenia tego okresu na wschodzie Polski i na Litwie były niemal takie same. Również problematyka czasów odzyskiwania niepodległości, na przykład upamiętnianie miejsc kaźni – taka sama. Czy na Litwie z powodu „Naszej Klasy" także wybuchnie „prawdziwe piekło"? Raczej wątpliwe. Tradycyjne ukrywanie bródek przez inteligentów za kołnierzami płaszczy i obojętność szerokich mas na wszystko, co jest mądrzej skręcone niż odpustowy obwarzanek – taka jest mądrość większości. Potrzebę rozrywki szerokich mas na Litwie tradycyjnie zaspokaja pełna sloganów proletariacka agitacja, tu nazywana polityką, igrzyska i łzawy kicz.

Dlaczego z powodu tego spektaklu wściekli się nacjonaliści, którzy maszerując, skandowali „Polska dla Polaków"?

Myślę, że dlatego, że ich światopogląd jest prosty jak owsianka. I dlatego, że człowiek i jego konkretny, indywidualny los jest dla nich zbyt skomplikowanym materiałem.
Oto w jednej klasie uczyły się dzieci. Tańczyły, śpiewały, biły się, modliły, świętowały. Początkowo nie przeszkadzały im różnice w pochodzeniu, kulturze, religii, nawet jak czasem zaklęły, nawet jak czasem jeden drugiemu przyfasolił w gębę.

I zajęły wschodnią Polskę władze, które im każą tańczyć do swojej muzyki. Klasowym kolegom Manachemowi i Jakubowi Kacowi początkowo odpowiada władza czerwonych z jej iluzjami, poza tym chroni ich przed katolickim antysemityzmem. Ale wkrótce zwalają się naziści. Teraz już Rysiek i Zygmunt zapraszają do tańca Jakuba, Manachema i innych kolegów żydowskiego pochodzenia, co jest nie bez związku z rządzącą losami, wielką polityką. Najszczęśliwszy a zarazem najnaiwniejszy z całej klasy jest Abram, który przed wojną wyemigrował do USA, skąd pisze długie listy do kolegów Żydów i Polaków. Tymczasem jedni z nich stopniowo przeobrażają w bestialskich zabójców, inni – ci, którzy pozostali żywi – w bezlitosnych mścicieli. Jedni ratują Żydów, a inni przyglądają się tej całej apokalipsie, nieświadomi tego, że obserwowanie wszystkiego zza płotu nie chroni bynajmniej przed gwałtem. Ale ukrywając się za płotem także można zostać zgwałconym. Bezsensownie jest opowiadać epickie przedstawienie zajmujące się życiem każdej z postaci aż do grobowej deski.

Chylę czoła przed drogą głębokiej refleksji, którą poszedł autor przed stworzeniem sztuki o tak potężnym empatycznym ładunku. Ale nie odnalazłby tej drogi bez znajomości historycznego faktu - apokaliptycznego dramatu w Jedwabnem – poruszającego umysły i serca Polaków. Dyskusja o tym, kto jest winny, wiele lat straszyła w krajowej prasie.

Widocznie litewska reżyserka nie miała żadnych wątpliwości, że cały ten problem winy, odpowiedzialności, klerykalnej obłudy, stereotypów antysemickich, ograniczonych losów dwóch okrutnych reżimów jest taki sam, jak to, co stało się na Litwie. Ja także nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Trochę słyszałem o tych sprawach. Byli tacy, których żywcem spalono, i tacy, których żywcem zakopano. Ale najgorsze są nie tyle przeraźliwe szczegóły zbrodni – nawet jeśli to one formułują światopogląd ocalałych z Holokaustu – co podłość obserwatorów, to znaczy szarej większości.

Oto obrazek z ulic Kowna z jesieni 1941 roku. Pochodzi on z opowieści mojej matki, abiturientki IV Kowieńskiego gimnazjum państwowego. Ta konkretna „pogawędka" jest cytowana w rodzinie wciąż tak samo, co najmniej od 40 lat. Mówi o tym, co wydarzyło się między moją matką wysłaną z getta kowieńskiego z brygadą pracy do mycia okien w niemieckim szpitalu a spotkanym kolegą z klasy, szybko kroczącym po chodniku.

„Nasza Klasa" opiera się na prawdziwych świadectwach, a więc niech także to świadectwo będzie jak dramat. Jego uczestnicy: Kolega z klasy, Policjant, gimnazjalistka Paulina.

Kolega: Hej, Paula!

Paulina powłócząc nogami, kiwnęła głową, bo jeśli by powiedziała „cześć", zapewne, dostałaby kijem w głowę.

Kolega: Dziś w „Wolności" pokazują „Arabskiego szeika". Widziałaś?

Paulina potrząsnęła głową.

Kolega zawraca i idzie obok kolumny: Hej! Z Gretą Garbo! Przecież zawsze lubiłaś Gretę Garbo!

Paulina kiwa głową.

Policjant uderzając kijem w ramię kolegę: Dokąd Ty! Zachciało Ci się z Żydówką kombinować!
Ten jęknąwszy i chwyciwszy się za ramię, odbiega lipową Aleją Wolności. Kolumna żywych duchów popędzana krzykami policjanta oddala się. Zwykłe odgłosy ulicy: przejeżdżający automobil, stukot koni, gruchanie gołębi, rozmowy przechodniów.

Czy kolega nie widział, w jakim położeniu znalazła się jego była koleżanka? Czy udawał, że nie widzi? A może chciał tylko z niej zakpić? Któż wie, gdzie dziś jest jego grób? Na Litwie, w Ameryce, w Niemczech? A w tym grobie – tajemnica jego sumienia.

Oto takie i podobne nagrobne płyty, przede wszystkim nie obserwatorów, ale zabójców próbują podnosić dramaturg Tadeusz Słobodzianek i litewska reżyserka Yana Ross. I zapraszają dusze przedwojennej klasy, aby opowiedziały o tym, co widziały, słyszały, doświadczyły beznamiętnym głosem.

Jest w sztuce trochę udanych rzeczy: skośny sufit pokoju nad zagmatwanym życiem (scenograf Marius Jackovskis), sceny przesłuchiwania z torturami, korzystające z elementów cyrku, wybór aktora Tadasa Grynasa do roli Manachema oraz w ogóle „casting" do sztuki, marzenie o USA polskich emigrantów stepujących czy tańczących charlestona (kompozytor Antanas Jasenka), albo obrazowa pogawędka na Skype'ie w tych czasach pomiędzy Polską a Stanami Zjednoczonymi. Są także – moim skromnym zdaniem – nieszczególnie udane rzeczy: hałas muzyczny w pierwszej części, amerykańsko-angielska wymowa (humorystyczny efekt „dollars" V. Mainelyte, czyli Zochy, wzmocniony wyraźnym amerykańskim akcentem). Są sprzeczności takie, jak piosenka „Ciunga Canga" i multimedialna projekcja o egzotycznej wyspie komentująca sytuację emigrujących do USA. Jednak jedno jest, moim zdaniem, jasne: „Nasza Klasa" to drogowskaz w litewskim dyskursie na temat moralnej odpowiedzialności za Holokaust czy sowiecki totalitaryzm, na temat ich nieuleczalnego wpływu na nasze dusze, na temat tak zwanych żydowsko-litewskich stosunków.

Spektakl „Nasza Klasa" to sukces Tadeusza Słobodzianka, dyrektora Narodowego Teatru Dramatycznego, na który wpłynęły polskie i zachodnio-europejskie rozumienie sztuki, ogólnopolski dyskurs, dojrzała do takich spraw pamięć społeczna. T. Słobodzianek czerpie ze źródeł, które są ponadindywidualne. To dzieło pokazuje całą wyczerpującą i gwałtowną drogę, którą przeszła w Polsce publiczna debata o relacjach żydowsko-polskich. Rozpoczęła się w podziemnej prasie okupacyjnej (apel generała Sikorskiego do mieszkańców wschodniej Polski w czerwcu 1941 roku, „Protest" Kossaka z 1942 roku i tym podobne), a w najnowszych czasach, kiedy chwiała się Żelazna Kurtyna, dzięki siłom wyzwolenia debata ta dojrzała i wydała artykuły o tej tematyce w katolickim (ale też liberalnym!) czasopiśmie „Tygodnik Powszechny" wydawanym w Krakowie. Koniecznie należy wymienić także wiersz Czesława Miłosza „Karuzela", dokumentalny serial francuski „Shoah", słynny film hollywoodzki „Lista Shindlera" i „Pianistę" Polańskiego. Wszystkie te dzieła były udanymi wydarzeniami w Polsce. Co ważne, warszawski dramaturg wśród swoich przyjaciół ma polskich Żydów – inaczej nie mógłby tak bardzo osobiście odebrać tych historii. I tylko cały czas się zastanawiam, gdzie kryje się przyczyna, dla której nie znamy współczesnych litewskich prac na temat naszej wspólnej historii? Książka S. Parulskisa „Ciemność i partnerzy" ani sztuka D. Cepauskaite „Dzień i noc" (reż. S. Rubinovas) tak głęboko nie sięgają.

Wysłuchajcie i obejrzyjcie historycy i pedagodzy, dziennikarze i politycy – najprostszej, panowie, rzeczy. W XX wieku, jak i zawsze wcześniej na tej grzesznej ziemi żyli ludzie, a nie schematy. Obejrzyjcie sobie przedstawienie „Nasza Klasa", podrapcie się w głowy, wypytajcie swoje babcie czy dziadków o ich klasy, znajdźcie starego litewskiego Żyda i wychylcie z nim kufel piwa. I dopiero wtedy siądźcie przed komputerem, stańcie przed klasową tablicą i przed mikrofonem.

http://www.delfi.lt/news/ringas/lit/m-zingeris-musu-tevu-sauni-klase-ir-kruvinas-xx-a-cirkas.d?id=62917623

 

Edita Mazelyte

„Nasza klasa"

WWW.delfi.lt

26 października 2013

Yana Ross, reżyserka spektaklu, który wzbudził ostre dyskusje: Część Żydów czekała na pomnik ofiar Holokaustu, a ja go nie postawiłam

W rok po tym, jak na Litwie uspokoiły się burze wokół spektaklu „O Twarzy. Wizerunek syna Boga" skandalizującego włoskiego reżysera Romeo Castellucci, w Litewskim Narodowym Teatrze Dramatycznym znowu zawrzało. Tym razem lawina oburzenia wylała się po spektaklu Yany Ross „Nasza klasa". Wzbudził on ostrą dyskusję wśród miłośników teatru, krytyków, społeczności litewskich Żydów. „Część społeczności żydowskiej czekała na pomnik ofiar Holokaustu według ogólnie przyjętego wzoru, a ja go nie postawiłam" – powiedziała Y. Ross w wywiadzie dla portalu DELFI.

Uwzględniając burzliwą reakcję społeczeństwa, Narodowy Teatr Dramatyczny po spektaklu według sztuki polskiego dramaturga Tadeusza Słobodzianka zaprosił widzów na otwartą rozmowę. Yana Ross podkreśla, że dialog z widzami był wspaniałym pomysłem: „Tyle osób chciało wziąć udział w spotkaniu i omówić spektakl! To wielka radość dla artysty czuć się pożądanym, potrzebnym społeczeństwu. Mam nadzieję, że przedłużymy te rozmowy także w przyszłości. Wierzę, że także krytycy zaczną uczestniczyć i przewodniczyć takim dyskusjom niezależnie od ich własnego zdania; przecież tylko w dialogu, a nie milcząc w kącie, można próbować zrozumieć się nawzajem."

Nazwana antysemitką

Jak reżyserka opowiedziała DELFI i co zauważył niemiecki krytyk Thomas Irmeris, podstawowym zadaniem tej sztuki było stworzyć przedstawienie nie o Holokauście, ale o kruchych i niebezpiecznych relacjach między ludźmi, które w każdej chwili mogą przekształcić się albo w zdradę albo w czyn bohaterski. „Ta praca mówi także o ekstremalnej sytuacji, w jakiej znaleźli się ludzie i we współczesnej Syrii i Jugosławii, gdzie sąsiedzi i przyjaciele byli zmuszeni strzelać jedni do drugich" – przypomina Y. Ross.

Jednak spektakl „Nasza klasa" wśród miłośników teatru, krytyków, a także społeczności litewskich Żydów wywołał ostrą dyskusję.

„Społeczność naszych Żydów (z wyjątkami, jak na przykład wypowiadający się pozytywnie na łamach portalu DELFI Markas Zingeris) była urażona przede wszystkim dlatego, że spektakl nie jest o Żydach, ale o konflikcie z innymi. Oczywiście oburzenie się rozrasta. Mnie publicznie nazwano antysemitką, ponieważ w spektaklu nie pokazałam Żydów jako ofiary, a Litwinów jako złoczyńców, bo jedni i drudzy są po prostu ludźmi, którzy znaleźli się w okropnych okolicznościach. Nie ma bohaterów, nie ma kogo postawić na piedestale. Część społeczności żydowskiej czekała na pomnik ofiar Holokaustu według ogólnie przyjętego wzoru, a tego pomnika ja nie postawiłam. Dlatego, że pomnik ofiar jest postawieniem kropki na zakończenie, punktem dojścia, a tu potrzeba raczej punktu odniesienia – opowiada Y. Ross. – Ja zapraszam widza do wgłębienia się w ciemną historię, do próby analizy, a to, jak dotąd, ważniejsze. Markas Zingeris wspaniale pojął mój pomysł i cel tego spektaklu – wystawiłam spektakl nie o Żydach i Litwinach, ale o sąsiadach, co ma zachęcać do zrobienia kroku w stronę drugiego, przybliżenia, a nie utrzymywania podziałów.

Oburzenie starszego pokolenia

Reżyserka spektaklu nie ukrywa, że po premierze nie cichnie dyskusja także o legendarnej scenie repatriacji Żydów do Izraela, której towarzyszy sowiecki animowany filmik „Czunga-Czanga".

Przecież tam dzieci radośnie tańczą i śpiewają o wspaniałym kraju, a ja zadaję pytanie, czy taki znowu wspaniały jest Izrael? Nie stawiajmy znaku równości pomiędzy antysemityzmem i antysyjonizmem! Tym bardziej, że rozmowa po spektaklu tylko potwierdziła, że widz chce się wgłębić w historię XX wieku. Poruszyło nas to, że widzowie dziękowali szczególnie za niesztampowe przeczytanie sztuki, za zaadaptowanie polskiego materiału do naszej rzeczywistości. Szczególnie zachwyciła mnie młodzież, a wśród nich młode pokolenie krytyków, przychylne tej pracy. Natomiast starsze pokolenie, jak i można było się spodziewać, wpadło w szał – przyznaje reżyserka.

Y. Ross mówi, że starszemu pokoleniu najbardziej przeszkadzała muzyka, forma spektaklu przesycona elementami cyrku i bałaganu.

„One jak gdyby wir albo tsunami na swojej drodze zmiatają ludzi przygotowanych na „przeżywanie" i „wczuwanie się" w „kameralną historię". To absolutnie konieczne dla mnie, żeby widz zrozumiał, że w tej chwili, kiedy w małej miejscowość na głównym placu bito sąsiadów i kpiono sobie z nich, ludziom było i straszno i śmieszno. Przypomnijcie sobie, dla kogo publicznie obcinano głowy? Zastanówcie się, jaka musi być adrenalina we krwi, kiedy setka ludzi w takt hałaśliwej orkiestry śmiejąc się głośno drwi z innych... Wreszcie ten spektakl zaprasza do aktywnego uczestnictwa, pomyślenia, a nie tylko przeżycia. Dla naszych teatromanów to całkiem niełatwe zadanie. Jednak młodzież świetnie sobie z nim poradziła, ich rodzice – też potrafią". – nie wątpi reżyserka.

Chcieliby zapomnieć

Sztuka „Nasza klasa" oparta jest na wydarzeniach w Polsce, ale jak brat bliźniak odzwierciedla też procesy, które wydarzyły się na Litwie na początku lat czterdziestych – szczególnie skomplikowane ambiwalentne stosunki Litwy z Rosją i Niemcami. W moim spektaklu nie ma ani jednego aktora, którego krewni nie byliby dręczeni i wysłani na Sybir w czasach władzy sowieckiej. Inaczej mówiąc na Litwie to przedstawienie oznacza rozmowę o sobie i swoich sąsiadach. I jest to spektakl na cmentarzu." – mówi Y. Ross.

Kompleks ofiary, zdaniem reżyserki, jest normalną ludzką rekcją. We wszystkich podręcznikach psychoanalizy jest napisane, że zdrowa psychika dąży do zrzucenia winy na kogoś innego. Natomiast przyjęcie odpowiedzialności za czyjąś winę – jest odstępstwem od normy.

„To jest skomplikowany proces, nie normalny, nie może być zjawiskiem powszechnym. W samych Niemczech przegląd historii zaczął się piętnaście lat po wybuchu wojny i od pierwszego spojrzenia wydawało się, że skończy się powodzeniem. Jak pracowałam w Berlinie, w tamtejszej twierdzy politycznego teatru „Volksbuehne", okazało się, że prawie każdy artysta miał krewnego noszącego mundur SS, ale zdecydowanie nie każdy z nich z tego powodu czuł historyczną winę. Większość była skłonna o tym zapomnieć. A na Litwie tym bardziej – zauważa – Nikomu nie chce się myśleć o byłych właścicielach tych pięknych domów, w których mieszkamy. Po czterech miesiącach prób Rimante Valiukaite powiedziała tak: przecież my wszyscy mieszkamy w centrum Wilna w mieszkaniach Żydów, dlatego milczymy..."

 

G. Padegimas:

Spektakl „Nasza klasa" powinien wywołać ostrą dyskusję.

Delfi /WWW.delfi.lt/

Recenzja z cyklu „Recenzje Gwiazd"

Nowy sezon w Narodowym Teatrze Dramatycznym otworzyła „Nasza klasa", którą wyreżyserowała Yana Ross na podstawie sztuki napisanej przez polskiego dramaturga Tadeusza Słobodzianka.

W spektaklu został poruszony szczególnie bolesny w XX wiecznej okupacji sowieckiej
i niemieckiej temat Holokaustu. Historia oparta na rzeczywistych wydarzeniach opowiada o tym, jak w pewnej polskiej wsi Żydów spalili w stodole ich sąsiedzi i koledzy z klasy.

Premierę w Narodowym Teatrze Dramatycznym obejrzał reżyser Gytis Padegimas, który w rozmowie z portalem Delfi przyznał, że spektakl zrobił na nim duże wrażenie.

Reżyser chwali sztukę, podczas gdy inni [krytycy] sceptycznie odnoszą się do zabiegu reżyserki, polegającego na przedstawieniu dramatycznej historii w tragikomiczny sposób.

„My już przyzwyczailiśmy się do litewskiego tragizmu i takie spojrzenie na tragedię jest naprawdę ciekawe" – zauważa G. Padegimas.

Zdaniem reżysera ten spektakl jest dużą i ważną pracą, która będzie miała nie tylko poważne znaczenie kulturowe, lecz także społeczne.

„Na mnie ten spektakl wywarł pozytywne wrażenie. Mimo że trwał 3h 45 min naprawdę się nie dłużył. Obejrzę go jeszcze raz, ponieważ chciałbym się w niego bardziej zagłębić. To dzieło bardzo potrzebne naszemu społeczeństwu. Obok wszystkich rozrywkowych spektakli, potrzebujemy również takich, które posiadają duchową oraz polityczną siłę – stwierdza G. Padegimas. – Cieszę się, że Narodowy Teatr Dramatyczny kontynuuje tradycję spektakli społecznie ważnych i ważkich. „Nasza klasa" powinna sprowokować ostrą dyskusję, ponieważ temat Holokaustu, kata i ofiary jest bardzo głęboki i ważny, podczas gdy u nas jest wciąż niewystarczająco przepracowany. Dzięki tym dyskusjom zbliżylibyśmy się do historycznej prawdy, lepszego zrozumienia siebie, tego co się wydarzyło,
a to wszystko pomogłoby nam iść dalej do przodu."

G. Padegimas przyznaje, że chciałby, żeby obfitość scen spektaklu nie zagłuszyła gry aktorskiej i fabuły. „Wspaniale było zobaczyć świetnie znane aktorki Vaivę Mainelute, Aldonę Janusauskaite, których obecność na scenie i każde wypowiedziane słowo są na wagę złota. Dobrze obejrzeć grę zdolnych aktorów młodego pokolenia. Jednak chciałoby się, żeby młodzież poszukała jeszcze swojego języka i techniki, którą ma Janusauskaite. Ponieważ kiedy ona odzywa się z głębi sceny, wciąż jasno słyszymy każde jej słowo i czujemy każdy jej ruch. Samą swoją obecnością przyciąga uwagę, zastępując efekciarski chaos rekwizytów rozpraszający widzów." – zauważa reżyser.

Należy pogratulować reżyserce, że postanowiła spojrzeć na wszystko przez pryzmat tragikomedii. W spektaklu znalazło się wiele pięknych odkryć, jak na przykład metafory ze srebrnymi łyżkami symbolizującymi ciała Żydów.

„Niekiedy w sztuce jest zbyt wiele efekciarstwa. W drugiej części akcja momentami staje się chaotyczna, niekontrolowana. Chciałoby się, żeby to nie zagłuszyło podstawowej linii gry aktorskiej.

Jednak uważam, że obfitość inscenizacji uspokoi się i wszystko naturalnie się poukłada, niczym bulgoczący strumień wody, który wylewając, wszystko wyrzuca z brzegów lub porywa ze sobą, aby potem powrócić w brzegi, powrócić do swojego łożyska i się ustabilizować." –mówi G. Padygimas.

W spektaklu „Nasza klasa" główne role grają: Vaiva Mainelyte, Aldona Janusauskaite, Gediminas Girdvanis, Valerjus Jevsejevas, Toma Vaskeviciute, Monika Vaiciulite, Mariusz Repsis, Daumantas Ciunis, Tadas Gryn, Tomas Zaibus, Paulius Tamole.

http://www.delfi.lt/pramogos/kultura/zvaigzdes-recenzija-g-padegimas-spektaklis-musu-klase-turetu-isprovokuoti-astria-diskusija.d?id=62400817

 

Holokaust superstar?

Konstantinas Borkovskis

Menu faktura

,,Nasza klasa'' Tadeusza Słobodzianka wystawiona przez Yanę Ross otworzyła 74 sezon w Litewskim Narodowym Teatrze Dramatycznym.

Wielobarwna kompania hipisów turystycznym autobusem przybywa na pustynię, gdzie na rusztowaniach organizuje sobie nastrojowy ,,woodstok'' za pomocą motywów z Pisma Świętego.... Wesoła drużyna skautów w różnym wieku okupuje sowieckie kino założone w zrujnowanej synagodze, organizując tam nastrojowy klub amatorski na temat Holokastu... Co łączy przez wszystkich uważany za najważniejszą operę rokową wszechczasów film Normana Jewisona z 1973 roku ,,Jesus Christ Superstar'' oraz odbywającą się w ten weekend w Litewskim Narodowym Teatrze Dramatycznym premierę spektaklu według najgłośniejszej w ostatnich latach polskiej sztuki ,, Nasza Klasa'' Tadeusza Słobodzianka? Można odnieść wrażenie, że nie ma między nimi nic wspólnego. Ale tak się tylko wydaje

Refleksję o tej najnowszej premierze zacznę nie od wrażeń z samego spektaklu,
ale od wydarzenia, które odbyło się w dzień po premierze na Małej Scenie Litewskiego Narodowego Teatru Dramatycznego, czyli od dyskusji ,,Jak sztuka pomaga pojąć Holokaust''. Uczestniczyli w niej: autor sztuki ,,Nasza Klasa'' Tadeusz Słobodzianek, dziennikarz Adam Szostkiewicz, krytyk teatralny z Niemiec Thomas Irmer, reżyserka Yana Ross, teatrolożka prof. dr Irena Veisaite, a dyskusję prowadził krytyk filmowy Linas Vildziunas. Prowadzący zacytował francuskiego dokumentalistę Claude'a Lanzmanna, autora głośnego dziewięciogodzinnego filmu dokumentalnego ,,Shoah'' o Zagładzie w Polsce, który potwierdza, że Holokaust jest nie do sfabularyzowania (tzn. nie do opowiedzenia) za pomocą środków artystycznych. Jestem także zdania, że jakiekolwiek dzieła sztuki pragnące odzwierciedlić albo opowiedzieć coś o Holokauście, w sposób nieunikniony stylizują, interpretują, a więc także, zawężają, upraszczają, wtłaczają w schematy samo zjawisko. Takie doświadczenie artystyczne może być przydatne jedynie jako próba nie tyle zrozumienia go, co raczej pomocy w początku zrozumienia się w nim - i to, swoją drogą, może być osiągnięte, może odnieść skutek i być przydatne tylko dla jednostek, mających wcześniej takie założenie. A tak postrzegających temat Holokaustu widzów, jak sądzę, w naszej salach teatralnych jest niewielu.

Pomimo różnic w ocenie przedstawienia, uczestnicy dyskusji doszli do podobnego wniosku, że – w kontekście powszechnej praktyki prowadzenia w sztuce refleksji nad Holokaustem – spektakl Litewskiego Narodowego Teatru Dramatycznego „Nasza Klasa" jest pozytywnym zjawiskiem, a jego właściwości artystyczne nie są aż tak ważne. Ciężko jest, analizującdzieła sztuki o Holokauście, nie ześlizgnąć się w rozważania o samym Holokauście. Uczestnikom dyskusji udało się tego szczęśliwie uniknąć, do czego i ja będę dążył. Wprawdzie łatwo zaprzepaścić szansę rozmawiania o samym dziele, a nie zagadnieniu, do którego się odnosi, ale mimo wszystko spróbuję.

Yana Ross należy do grona teatralnych twórców, których prace na początku XX wieku klasyk reżyserii Anatoljus Efrosas nazwał ,,sztuką gołą ręką wbijającą gwoździe w dębową deskę''. Swoją twardą i doświadczoną ręką sympatyczna reżyserka zaczęła „wbijać" spektakle w naszych teatrach przed dziesięciu laty. Od tamtej pory towarzyszyło jej zmienne szczęście, ale to, co mogliśmy zobaczyć, świadczy nieodmiennie o jej silnej reżyserskiej osobowości. Dlatego nie dziwi, że aktualni szefowie LNDT akurat jej zdecydowali się przydzielić takie ryzykowane i odpowiedzialne zadanie – na dużej scenie teatru wystawić sztukę o Holokauście, która przed kilkoma laty w społeczeństwie polskim sprowokowała burzliwą dyskusję. Sztuka „Nasza klasa" (2007) dramaturga i reżysera Tadeusza Słobodzianka odnosi się do prawdziwych wydarzeń z czerwca 1941 roku, kiedy w miasteczku Jedwabne polscy mieszkańcy spalili żywcem w stodole swoich sąsiadów Żydów.

Chociaż w tekście dramatu widoczne są nawiązania do spektaklu „Umarła klasa" (1974) pioniera polskiego modernizmu w teatrze Tadeusza Kantora, to z tej interpretacyjnej drogi autorka litewskiego przedstawienia Yana Ross świadomie zrezygnowała. Zgadzam się z głosem profesorki Ireny Veisaite, która podczas dyskusji wyraziła myśl, że „ułatwioną" formę opowiadania scenicznego teatr wybrał, żeby być bardziej atrakcyjny dla szerokiej publiczności, dla której większości samo słowo Holokaust brzmi odstraszająco. Reżyserka wybrała taki rodzaj „teatru w teatrze", który jest najbliższy jej nawykom, artystycznemu odczuwaniu rzeczywistości
i jej pojęciu Holokaustu – teatr agitujący i propagandowy. Ale czy ten rodzaj teatru pasuje do sztuki i jej tematu, i czy ta odmiana w ogóle może być nazywana normalną praktyką w dziedzinie teatru?

Scenograf, stały współpracownik reżyserki Yany Ross, Marijus Jackovskis stworzył dla tego spektaklu robiącą wrażenie konstrukcję – w jednym z rogów synagogi czy innej świątyni niebezpiecznie pochyla się nad sceną wykruszony gigantyczny plafon
z rozwierającym się otworem „Oka Boga" w swoim środku. Sama scena napchana jest rzędami krzeseł używanymi w sowieckim typie kin. W ten sposób scenografii przypada główny ciężar całego widowiska, tutaj krzyżują się dwa żywioły przedstawianego czasu, żywioł propagandy sowieckiej oraz samego Holokaustu.

Wolą reżyserki było, aby archetypy ustroju sowieckiego, które tylko częściowo obecne są w tekście dramatu, dominowały w przedstawieniu, do czego przekonała kompozytora Antana Jasenkasa, znakomitego twórcę muzycznego „eteru". Jako,
że sama reżyserka poszła drogą dziwacznego ilustrowania ,,propagandą'', to i akcenty muzyczne kompozytora tworzą ilustracje, czasem brzmią anachronicznie, mocno akcentują sowiecką część opowieści. Melodie z litewskich kabaretów okresu międzywojennego przeplatają się z sowieckimi przedwojennymi marszami (które, swoją drogą, są przeróbkami marszów z faszystowskich Niemiec), z patefonowymi powojennymi sowieckimi i amerykańskimi melodiami. I całe to potpourri z melodii
i epok zostaje zwieńczone stworzoną z pasją „Ciunga-cianga", którą entuzjastycznie wykonuje znakomity duet propagandowy: Migle Polikeviciute i Paulius Tamole. Oryginalne melodie kompozytora wykonywane żywo przez zachwycający kwintet dęty gubią się w całym potpourri między innymi dlatego, że orkiestra nie nawiązuje żadnego dialogu z akcją. A jedyna żydowska melodia w tej orgii głosów stylizowana
na „Hava Nagila" lakonicznie wybrzmiewa z nagrania jak ledwo słyszalna dziecięca pozytywka.

Orgia dźwięków, głosów, hałasów i krzyków świetnie komponuje się z orgią w scenografii, którą na oczach widzów tworzy entuzjastyczna jednakowo ubrana drużyna skautów (autor kostiumów - Zane Pihlstrom z USA), zebrana przez reżyserkę z artystów różniących się wiekiem i emploi. W jednym rogu sceny z regałów i taboretów stawiają stanowisko didżeja, w tym samym miejscu także taborety posłużą za katolicki ołtarz i miejsce cyklicznej popijawy morderców. W głębi na materacach i niewiadomego pochodzenia siedziskach zostaje przedstawiona kolektywna ostateczna orgia katów i ofiar.

„Orgia" jest tutaj wybranym przez reżyserkę podstawowym kluczem scenicznym, próbującym przedstawić mające 70 lat zbiorowe bratobójcze wynaturzenie, które wydarzyło się nie tylko w polskim Jedwabnem, ale także w wielu innych miejscach Europy Wschodniej, także na Litwie. Taki teatralny obraz jest szczególnie użyteczny dla przeciwników „fabularyzowania" Holokaustu, ponieważ wszystkich uczestników przedstawianych wydarzeń depersonalizuje, odbiera im jakiekolwiek moralne imperatywy, ofiary przyrównuje do katów, którzy we wzajemnie wyniszczającej się hulance niby doświadczają jednakowego orgazmu. Żeby dla publiczności wszystko było jasne, gdy miasteczkowi młodzieńcy zgodnie gwałcą Dorę (Migle Polikieviciute), motyw obopólnego wyniszczającego samozadowalania się zostaje wzmocniony
przez ginekologiczne instrukcje wyświetlane na szkolnej tablicy. Później Dora
ze swoim dzieckiem zostanie żywcem spalona w olbrzymim „piecu" przygotowanym przez tych samych Polaków.

Wszystko to dzieje się w warstwie werbalnej sztuki ale sam tekst dramatu także przepada w scenicznej orgii stworzonej z wymysłów i trików reżyserskich w ramach tej odmiany teatru. Wypunktowany tekst Tadeusza Słobodzianka, punktowe „zalogowanie" wydarzeń w nim, tutaj jest ciągle pospieszane przemowami, okrzykami, technicznie nie do wyartykułowania nawet przy intensywnym wykorzystywaniu ,,teatru mikrofonowego''. Zakodowany przez autora podział
na 14 „lekcji", które są jak gdyby „stacjami" na drodze tragedii – tę strukturalną „suflerską" podpowiedź – twórcy spektaklu całkowicie zignorowali, zrezygnowali
z niego na rzecz wspomnianej gatunkowej reguły orgii.

Ale co dostajemy dzięki takiemu teatralizowaniu? Przede wszystkim środki teatralne, klisze i stereotypy charakterystyczne dla teatru agitacyjnego: „żydowskie pejsy" przyklejone do kapeluszy, brzęczenie stosu aluminiowych łyżek, co już było
przed 20 laty z powodzeniem używane na tej samej scenie, na czerwono pomalowane maski gazowe z uszami osłów ilustrujące sowiecką „czerwonkę", sowieckie czapki „uszatki". Epizod okrucieństwa enkawudzistów przedstawiony jako entuzjastyczna demoniczna klownada... Okrzyki z oklaskami, egzaltowany entuzjazm...

Doskonale zrozumiała jest chęć reżyserki, aby przedstawić okrucieństwo Holokaustu
i tragedię zwierzęcego bratobójstwa jako wesołą, entuzjastyczną, efektowną
i odkrywczą scenicznie opowieść. Być może w widzu powinno to spowodować odroczony, ogłuszający „efekt odwrotny do zamierzonego", zadać cios z ukrycia
w jego moralne fundamenty i otworzyć mu oczy na bezdeń chaosu jego instynktów. Ale to się nie dzieje, ponieważ wydarzyć się nie może: inaczej niż w dramacie Słobodzianka, który podpowiada może i skromniejszą, ale celniejszą zasadę „refleksji o refleksji" (Holokaust przedstawiony poprzez opowieść o opowiadaniu o nim), reżyserka próbuje sportretować (ergo traktować) Zagładę jako wydarzenie historyczne. A to nieuchronnie zderza się z koniecznością „interpretowania artystycznego" Holokaustu.

Oto we wspomnianym na początku filmie na podstawie opery rockowej „Jesus Christ Superstar" trudna do uchwycenia historia o ukrzyżowaniu Syna Bożego, doświadczyła wielu gatunkowych i refleksyjnych transformacji, stała się atrakcyjna dla widza i wywiera na widzu moralny wpływ. Wydaje się, ze reżyserka Yana Ross postawiła przed sobą podobne zadanie i w sensie akademickim jej wysiłki naprawdę zasłużyły na szacunek. Gatunek „demonicznego kabaretu", który tak efektownie wybrzmiał na przykład w „(A)Polonii" Krzysztofa Warlikowskiego, jest zaraźliwym przykładem, ale nie jest tak znowu łatwo „klonowalny". Z powodu tej reguły [reguły demonicznego kabaretu], imitowania wszystkiego w spektaklu środkami propagadnowymi, sam patos propagandowy także staje się imitacją. Sądzę, że w przypadku tematu Holokaustu to nie jest szczególnie poprawna powierzchowność. Klucz „Holokaust Superstar" tu najwidoczniej nie działa tak, jak było to zamierzone.

I jeszcze kilka słów o aktorach. Nikt nie zamierza „krzyczeć na pianistów",
ponieważ swoją pracę wykonują naprawdę od serca – entuzjastycznie, podejmując ryzyko, technicznie poprawnie, nie kompromitując artystycznej profesji i, jak tylko można sobie wyobrazić, usprawiedliwiając często trudno postawione zadania.
I niezawodny w każdym przypadku na scenie Marius Repsys, i promieniejąca
w świetle rampy Migle Polikieviciute i bohatersko swoją dykcją omijający rafy Tadas Gryn, i niewyczerpana w przejawach swojej kobiecej ostrości scenicznej Monika Vaiciulyte, i Daumantas Ciunis kreślący za każdym razem ślady innego charakteru swoimi imponującymi sylwetkami; i Paulius Tamole zadziwiający swoją operetkowością na scenie; i Ramunas Cicenas wkładający nieco cynizmu w swoje żywe personaże; i przypominjąca czarownicę, szelmowska, wciąż olśniewająca Monika Biciunaite; i stylowy Dainius Jankauskas; i stąpający mocno po ziemi Tomasa Zaibus - wszyscy oni sceniczni, naturalni, wspaniale czują się i wyglądają w danych okolicznościach. Nie ich wina, że wybrane okoliczności są, jakie są.

Miłość i szacunek naszym dzielnie pokazującym się na scenie seniorom: Gedyminowi Girdvainisowi, Vaivie Mainelyte, Aldonie Janusauskaite i stale im towarzyszącemu nietracącego poniewieskiego oddechu siwogłowemu „młodzieńcowi" Valeremu Jevsejewowi. Od ich pojawienia się na scenie akcja każdego spektaklu zdaje się w końcu ruszać z miejsca. Epicki finał opowieści Słobodzianka dzięki seniorom w sposób nieunikniony kieruje nas w nieprzewidziane przestrzenie teatru obyczajowego. Mimo, że jak się wydaje, jest to błędna droga, to akurat te twarze, przez nich wypowiedziane słowa i ich intonacja przetrwają w pamięci widzów.

W słowach starych aktorów, w ich twarzach, i ich grze, dzięki doświadczeniom
z dawniej obowiązującego „teatru słowa", wciąż dźwięczy jakaś głęboka prawda
i wyższy sens. Publiczność jest im za to wdzięczna.

Wszak doświadczenie Holokaustu nie jest jedynie występnym szaleństwem pijanych instynktów, po którym jakiś tam kac moralny dręczy całe kolejne pokolenia ofiar
i katów. Tak samo, jak w przypadku całej ludzkości, tak i w naszym kraju, pokolenie po pokoleniu, przekazuje się to doświadczenie z nadzieją, że wcześniej czy później, wyprowadzimy z niego powszechny, wyższy i moralny sens.

Tak bym sądził.

http://www.menufaktura.lt/?m=1025&s=60916#gsc.tab=0

 

„Nasza klasa"

Pisze Goda Dapsyte

Iskotine

Rubryka „Iść czy nie iść"

W 1941 roku we wsi Jedwabne w Polsce sąsiedzi w stodole spalili półtora tysiąca Żydów – właśnie na podstawie tego historycznego wydarzenia została stworzona fabuła sztuki Tadeusza Słobodzianka „Nasza klasa", której premiera otworzyła nowy sezon w Litewskim Teatrze Dramatycznym.

Holokaust – trudny i niebezpieczny temat (istnieje wiele niepisanych zasad, jak trzeba, a jak nie można o nim mówić). Jednak wydaje się, że dla Yany Ross reżyserki „Naszej klasy" najważniejsza jest nie historia i jej trauma, ale człowiek w niej. Skoncentrowana właśnie na małych lokalnych sytuacjach reżyserka wznosi się do uniwersalności tego dzieła. Przecież dla żyjących dziś najstraszniejsze są nie fakty i statystyki, ale okrucieństwo ukrywające się w naturze człowieka i wybuchające najstraszniejszymi zbrodniami... i ten piekielny grymas, który wykrzywia twarz nie obcego, ale znajomego, w tym przypadku kolegi z klasy (zadziwiające, ale ten grymas wygląda tak samo w Niemczech, w Polsce, na Litwie, w Rwandzie, Turcji, Kambodży i gdzie indziej). Reżyserka razem ze słynną i pomysłową grupą twórców (spektakl pełen jest ciekawych i niespodziewanych efektów dźwiękowych i wizualnych, wspaniałej gry) interpretując skomplikowaną i trwającą ponad pół wieku historię „Naszej klasy", nie chce stawiać pomnika ofiarom Holokaustu, ale poprzez pryzmat bolesnej historii spojrzeć na naturę człowieka. To mocniej, to słabiej rozwijające się na scenie teatralne szaleństwo przypomina raczej „Las bogów" Balysa Sruogi niż „Pamiętnik Anny Frank". „Nasza klasa" za pomocą współczesnych środków i odwołań, językiem żyjących dziś opowiada o tym, co wciąż jest jeszcze trudne i nie wiadomo, czy kiedykolwiek będzie możliwe do zrozumienia. Inaczej mówiąc, ten spektakl nie wzbudza fali emocji, ale pobudza do świadomego pojmowania, proponuje namysł zamiast wczuwania się, nie udziela odpowiedzi, ale zmusza do stawiania pytań – to jego największa wartość.

Rekomendowany nieobojętnym na swoją historię i chcącym obejrzeć dobry, mądry spektakl.
Nierekomendowany oczekującym miłej teatralnej terapii z możliwością wypłakania się.

(-)
Materiał Teatru
22 listopada 2013

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...