Rewolucja w rytmie krakowiaczka

"Krakowiacy i Górale" - reż. Michał Kmiecik - Teatr Polski w Poznaniu

Znakomite przedstawienie "Krakowiaków i Górali" w reżyserii Michała Kmiecika w Teatrze Polskim w Poznaniu. Zadziwiająca aktualnością interpretacja polskiej opery narodowej, pozbawiona cepelii, ale ocalająca aluzyjny charakter oryginalnego tekstu. Przemawiająca do wyobraźni młodych ludzi, do tego dojrzała, spójna i zachwycająco rytmiczna.

Mało kto dziś w Poznaniu pamięta, że kilkanaście lat temu, za czasów dyrekcji Waldemara Matuszewskiego w Teatrze Polskim, "Krakowiaków i Górali" miał tu reżyserować Conrad Drzewiecki. Do premiery nie doszło, bo znakomity tancerz i choreograf obraził się na aktorów za to, że nie potrafili tańczyć tak, jak to sobie wymarzył. A zamarzył sobie by tańczyli, jak balet Opery. Jego wizja "Krakowiaków" koncentrowała się głównie na dramaturgii tańców ludowych, których w oryginale nie brakowało. Muzykę do czteroaktowej opery skomponował Jan Stefani, czeski skrzypek i kompozytor, który pełną tańców, śpiewów i kupletów partyturę, oparł na autentycznym folklorze góralskim i podkrakowskim.

W "Krakowiakach i Góralach" w reżyserii Michała Kmiecika dramaturgię buduje się przede wszystkim rytmem. Tańców nie brakuje, tylko zamiast formy tradycyjnego krakowiaka czy zbójnickiego, przybierają formę konwulsji w rytmie ethno elektro, pod dyktando muzyki Mateusza Górnego Goorala. Dość wymowny jest "taniec" do Krakowiaczka, nagranego przez Goorala i zespół Mazowsze - weselnicy tańczą osobno, każdy wsłuchany w swój własny rytm. Ruch w synkopowanym rytmie, został precyzyjnie dopracowany przez Maćko Prusaka i jest niezwykle istotnym elementem spektaklu, powiedziałabym - kluczowym. Dopełnieniem wizji reżyserskiej jest scenografia, utrzymana w stylu skateparku, którego głównym elementem są trzy wall ride, spełniające przeróżne funkcje - raz są elementem górskiego krajobrazu, kiedy indziej tworzą barykadę (brawa dla autorki scenografii, Justyny Łagowskiej).

Akcję spektaklu wyznaczają dwa równoległe wątki. Obyczajowy i historyczny - potraktowany patchworkowo, budujący - bardzo osobiście potraktowaną - interpretację oryginalnego tekstu Wojciecha Bogusławskiego z 1794 roku (choć w spektaklu wykorzystano nie tylko "Cud mniemany, czyli Krakowiaków i górali", ale też późniejszy tekst Bogusławskiego "Iskahara, króla Guaxary" z 1797.

"Cud mniemany" skierowany był przeciw Targowicy i nawoływał do jedności, zatarg pomiędzy krakowiakami i góralami symbolizował rozłam całego narodu. Warto pamiętać, że zaledwie trzy tygodnie po prapremierze opery, na Rynku krakowskim Tadeusz Kościuszko ślubował akt powstania, a już nas początku kwietnia 1974 roku odbyła się pierwsza, zwycięska bitwa powstańców z oddziałami rosyjskimi pod Racławicami.

Wątki i aluzje polityczne, pełne niepodległościowych, wolnościowych brzmień zostały przez Kmiecika szczególnie wyeksponowane i rzucone na tło europejskie. Reżyser wprowadził historyczne postaci, które w oryginalnym tekście "Krakowiaków" nie występują. To jedyne osoby dramatu, przyobleczone w stroje z epoki, pozostałe kostiumy są współczesne, choć znakomicie nawiązują charakterem do historycznych pierwowzorów (bardzo dobry pomysł kostiumografki Julii Kosmynko).

Spektakl rozpoczyna monolog Marianny, symbolu Francji, uosabiającej ideały rewolucji i Republiki, który jest zapowiedzią ruchów wolnościowych. Chwilę potem, w jednolitym rytmie, na scenę wkraczają kolejne osoby dramatu, każdy z nich dołączając do grupy, wpada w pogłębiony krok marszowy, dopasowując się do reszty. Marianna (przekonująca Ewa Szumska) pojawia się kilkakrotnie m.in. z obnażoną piersią, jako żywy cytat z obrazu Delacroix "Wolność, wiodąca lud na barykady" oraz jako prowadząca dialog z Tadeuszem Kościuszką. Czy wprowadzenie obu postaci ma być aluzją do znanego historycznego faktu, który miał miejsce po obaleniu Konstytucji 3 maja? Wtedy właśnie w 1793 roku wysłano w tajnej misji do Paryża Kościuszkę, który miał przedstawić rządowi francuskiemu plan, zakładający wzniecenie w Polsce rewolucji (przy pomocy Francuzów) i rozpoczęcie wojny z Rosją, Austrią i Prusami. Jak wiadomo, misja Kościuszki nie przyniosła zamierzonego skutku, rząd francuski nie złożył żadnych zobowiązań stronie polskiej (we Francji trwała Wielka Rewolucja).

Czy może postać Marianny ma zwrócić naszą uwagę na wszelkie rewolucje, które wprawdzie rozpoczynają zazwyczaj nową epokę, ale okupioną ogromem ludzkiej krwi i cierpienia. Może warto przypomnieć sobie ideały, o które walczył Kościuszko? Co dziś się z nimi stało? Czy nasz kraj nie jest znów na drodze do odarcia jednostki z wolności? Do pozbawienia jej prawa do prawa? I czemu hymn Stanów Zjednoczonych rozpala w nas taką tęsknotę? Ten hymn, świetnie zaśpiewany przez Annę Sandowicz (odtwórczynię roli Kościuszki, także uczestnika wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych) na chwilę rozjaśnia scenę, wlewa nadzieję w serca wątpiących, umacnia tych, którzy nie przestaną bronić demokracji.

Trzeci bohater, wprowadzony przez Kmiecika, jest dość kontrowersyjny. To król Stanisław August Poniatowski (wyciszona, sugerująca wewnętrzną walkę króla - Barbara Krasińska), który nie przystąpił do powstania z obawy przed carycą Katarzyną II. Wsparł Kościuszkę (i to dość nieśmiało) dopiero wtedy, gdy powstańcy przepędzili Rosjan. Czy król jest ucieleśnieniem racjonalnego kompromisu czy tchórzostwa?

Wątek historyczny w spektaklu nie ma być lekcją historii, jest raczej lekcją dezinformacji, wątpliwości i surrealistycznych przywidzeń i przewidzeń. Ma ostudzić polityczne emocje, których dziś w Polsce nie brakuje, podtrzymać na duchu tych, którzy walczą o prawo do godnego życia i dawać nadzieję, że nowa rewolucja może być zwycięska, a nawet obyć się bez ofiar, jeśli uda się walkę zamienić na wymianę argumentów i dialog. Choć to ostatnie wydaje się dziś najmniej prawdopodobne, warto pamiętać, że taka możliwość zawsze istnieje. Scena kończąca spektakl - wyjście demonstrantów z polskimi flagami w kierunku publiczności, może być takim wezwaniem do pojednania, o którym marzą twórcy "Krakowiaków".

Drugi z wątków - obyczajowy - to opowieść o miłości Stacha (Mariusz Adamski) i Basi (świetna Agnieszka Findysz), potraktowany nieco szerzej niż w oryginale. Młodzi mają się ku sobie, ale matka Basi - Dorota (dobrze odnajdująca się w roli frywolnej żony młynarza, Teresa Kwiatkowska), która podkochuje się w Stachu, rękę córki przyobiecała góralowi, Bryndasowi. U Kmiecika krakowiacy to społeczność, która obcych traktuje jak wrogów. A górale, to właśnie obcy - mimo, że tylko inni.

Znakomita jest scena pierwszego pojawienia się górali na weselu młodej pary - Pawła (Piotr B. Dąbrowski) i Zosi (Marcela Stańko), w jakimś podkrakowskim klubie. Podpływają na łodziach do wioski i wyłaniają się znienacka, stając na szczycie ścian skaterskich, jak na szczycie wierzchołków górskich. Strach, obawa i niechęć, malujące się na twarzach weselników (samych swoich), do złudzenia przywodzi na myśl reakcję na wszelkich "obcych", z którą nie kryją się tzw. "prawdziwi Polacy". Bryndas (grający w dużej mierze fizycznymi warunkami, Piotr Kaźmierczak) wraz z koleżkami wiedzą, po co przybyli i nie zamierzają tak łatwo odpuścić. Dopiero podstęp Bardosa (a właściwie świdrujące dźwięki z eterefonu) zmusza górali do kompromisu (udawanego), do rezygnacji z Basi.

W postać Bardosa, w oryginale studenta, u Kmiecika - współczesnego negocjatora, który potrafi doprowadzić zwaśnione grupy do pojednania - wciela się Jakub Papuga, który doskonale radzi sobie z uwspółcześnioną konwencją biednego studencika, który bezbłędnie wyczuwa niepowtarzalną okazję do odegrania dziejowej roli.

W poznańskich "Krakowiakach" wiele jest momentów ciekawie rozwiązanych. Majstersztykiem jest scena walki o Basię między Bryndasem, a Stachem, podczas której Basia zamienia się w beznamiętną, bezwładną kukłę.

Elementem zaskoczenia jest cytat z oryginalnej partytury, kiedy to górale i krakowiacy występują w roli solistów i chóru, minionych wystawień opery. Całe szczęście, że nie parodiują techniki śpiewaków operowych, reżyser postawił na piosenkarską interpretację. Dzięki temu scena nie straciła charakteru cytatu, a przy okazji nie stała się wyśmianiem operowej konwencji (co często jest pomysłem młodych reżyserów na uwspółcześnienie klasyki).

Jest w spektaklu jakiś nerw, który przez cały czas nie pozwala widzowi na rozkojarzenie, jest światło, które nie daje spokoju. Jest wizja, która - choć nie wszystkim musi się podobać - wypływa z umiejętności dostrzegania analogii miedzy współczesnością, a sytuacją sprzed 200 lat, jest wreszcie - docenienie mistrzostwa aluzji, od których roi się w tekście Bogusławskiego.

Iwona Torbicka
www.kulturaupodstaw.pl
29 grudnia 2015

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia