Reżyseria daje mi wolność!

Rozmowa z Eweliną Marciniak

- W środkowej części prób, kiedy dużo improwizujemy, aktorzy dają sobie pozwolenie na to, by zapomnieć, kim tak naprawdę są. Wtedy i ja się zapominam. Wkręcam się w świat, który stwarzamy, który zazwyczaj jest światem nierealistycznym. Wspólnie odpalamy w jakąś stronę - mówi reżyserka Ewelina Marciniak.

Nie zapytam, dlaczego zostałaś reżyserką. Bardziej interesuje mnie, co daje Ci zajmowanie się reżyserią?

- Trudno powiedzieć. To taki sok życiowy. Reżyseria daje mi niesamowitą wolność wypowiedzi, ale przede wszystkim możliwość poznawania ludzi i obcowania z nimi. Jest dla mnie niezwykłą przygodą. Reżyser najpierw sam myśli dużo na jakiś temat, zaczyna go zgłębiać, potem odczuwać, jakoś odbierać. Spotyka na swojej drodze aktorów i innych twórców: muzyków, scenografa, choreografa, którzy dają się zabrać w tę przygodę opowiadania, obrabiania, omawiania, szukania różnych perspektyw tematu, który reżysera już wcześniej nieźle nakręcił.

Reżyserię traktujesz więc jak przygodę?

- Tak. To dla mnie życiowa przygoda.

Przygoda ta w gruncie rzeczy jest niezwykle odważna i odpowiedzialna.

- Bardzo, bo odpowiadam za ludzi, którzy w niej biorą udział. Przejmuję odpowiedzialność przede wszystkim za ich emocje. A to ogromne obciążenie!

W jednym z wywiadów powiedziałaś, że "robienie swojego teatru z zerkaniem na mistrza jest słabe". Czy Twoim zdaniem reżyser powinien od początku do końca tworzyć teatr tylko według swojej wizji?

- Zawsze podglądam innych reżyserów. Bardzo kibicuję na przykład duetowi, który stworzyli Wiktor Rubin - reżyser i Jola Janiczak - dramaturg. Jestem fanką tworzonego przez nich teatru i dlatego bardzo chętnie przyglądam się ich pracy. Podglądam także wielu zagranicznych reżyserów i czerpię z tego wielką przyjemność. Widzę jednak, że robią coś, czego ja nie umiem i nie mogę traktować tego jako moją przygodę. Moja jest gdzie indziej. W inny sposób opowiadam, innych tematów dotykam. Czasem są one zbliżone, czasem bardzo odległe. Nie lubię po kimś powtarzać tylko dlatego, że coś dobrze działa lub robi na mnie silne wrażenie. Na swojej drodze spotkałam wielu reżyserów, którzy skłonili mnie do przemyśleń. Na pewno nie będę oryginalna, jeśli powiem, że wśród nich jest Krystian Lupa. Prowadził on niezwykłe zajęcia, ale ich niezwykłość nie polegała na tym, że on nas zapładniał jakimiś myślami, a na tym, że infekował nas swoją chorobą na teatr. Pokazywał, jak można się zapomnieć w scenie, w której się obecnie znajdujemy. Zachęcał, żeby koncentrować się na tym, co się dzieje w niej między ludźmi, ale także we wnętrzu człowieka, zastanawiać się, jakie fantazje powstają w wygłaszanym monologu wewnętrznym, a także jak słowa zderzają się z rzeczywistością. Podejście Lupy utwierdziło mnie w przekonaniu, że wszystko jest możliwe.

Czy jako reżyserka często się zapominasz?

- Myślę, że tak. W środkowej części prób, kiedy dużo improwizujemy, aktorzy dają sobie pozwolenie na to, by zapomnieć, kim tak naprawdę są. Wtedy i ja się zapominam. Wkręcam się w świat, który stwarzamy, który zazwyczaj jest światem nierealistycznym. Wspólnie odpalamy w jakąś stronę.

Jesteś reżyserką młodego pokolenia, o której w Polsce mówi się dużo i dobrze. Otrzymujesz liczne nagrody: Grand Prix na 9. Ogólnopolskim Przeglądzie Monodramu Współczesnego dla Medei w wykonaniu Julii Wyszyńskiej; Nagroda Główna Koszalińskich Konfrontacji Młodych m-teatr za reżyserię spektaklu Nowe Wyzwolenie (w jej wyniku w sezonie 2011/2012 zrealizowałaś w Teatrze Bałtyckim w Koszalinie "Kobietę z przeszłości" Rolanda Schimmelpfenniga; nagroda za najlepszy spektakl i najlepszą reżyserię w Ogólnopolskim Konkursie na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej za Zbrodnię; Talenty Trójki 2011/2012 w kategorii Teatr. To bardzo imponujące!

- Dziękuję!

Jak scharakteryzowałabyś teatr, który tworzysz?

- Nie mogę powiedzieć, jaki teatr tworzę, bo to zadanie należy do teatrologów i osób, które zajmują się oglądaniem i opisywaniem teatru. Mogę natomiast powiedzieć, jaki teatr chcę tworzyć.

Jaki więc?

- Marzy mi się teatr, w którym ciało aktora i jego emocje są bardzo silnym nośnikiem tego, co się wydarza między nim a widzem, nośnikiem takich sytuacji, które nie odnoszą się do żadnej innej rzeczywistości tylko stwarzają nową rzeczywistość "tu i teraz", rzeczywistość bardzo organiczną, taką spontaniczną, równocześnie muzyczną. Marzy mi się, aby to spotkanie między aktorem a widzem było bardzo intensywne i nie do zapomnienia. Cały czas pracuję nad tym, żeby zabrać tego widza w ten niezwykły świat, który wytwarzamy podczas prób.

A czy są jakieś problemy, które chciałabyś szczególnie wyeksponować?

- Takim tematem jest na pewno kobiecość, chyba z uwagi na to, że się nie oderwę od tego, że jestem dziewczyną. Lubię pracować z aktorkami i lubię patrzeć na to, jak one pięknie rozwijają się w tych projektach, jak je ponosi fantazja. Te próby są niezwykłe. Interesują mnie też wszelkie mity, które konstruujemy w naszej rzeczywistości. Zajmuje mnie sposób opowiadania rzeczywistości przez nas samych, począwszy od mikroświata (na przykład sposób, w jaki opowiadamy sobie o naszej rodzinie). Ostatnio zaintrygowałam się wpływem historii i ideologii na człowieka, na konstruowaną przez niego narrację historyczną. I to będzie temat, który poniesie mnie w nowym sezonie.

Na czym polega Twoim zdaniem oryginalność reżysera?

- Na byciu sobą. Reżyser jest oryginalny wtedy, kiedy potrafi wokół siebie zgromadzić ludzi, którzy chcą się z nim spotkać i rozmawiać.

Czy współczesny reżyser może pozwolić sobie na tworzenie niezależnego teatru, wolnego teatru?

- To jest bardzo trudne pytanie, zwłaszcza w kontekście tego, co się dzieje w tym momencie we Wrocławiu z Teatrem Polskim. Wydaje mi się, że to, co Mieszkowski zrobił dla tego teatru jest niezwykłe. Za jego dyrekcji powstały naprawdę ważne spektakle, które pozwoliły rozwinąć się Teatrowi Polskiemu. Uważam, że rolą polityki kulturalnej w naszym państwie powinno być dbanie o to, żeby ta niezależność teatralna została utrzymana. Oczywiście, teatr musi być instytucją, która potrafi zarobić, ale nie może brakować także tych, które dbają o to, żebyśmy się w tej myśli teatralnej rozwijali. Organizujemy wiele przedsięwzięć, które nas, Polaków, bardzo wyróżniają i są dla nas niezwykle cenne. Wystarczy przywołać Festiwal Boska Komedia, na który przyjeżdżają jurorzy z całego świata. Bartek Szydłowski tak konstruuje program, że jest nie tylko co obejrzeć, ale i o czym porozmawiać. Dzięki temu też wiele spektakli wyjeżdża za granicę i prezentuje się na równi z innymi spektaklami z całego świata. Wydaje mi się, że ta dyskusja wokół wrocławskiego Teatru Polskiego też powinna sprowokować dialog o polityce kulturalnej w ogóle. Nie ma takiej możliwości, żebyśmy produkowali tylko spektakle, które będą się sprzedawały, ponieważ nie mamy wyedukowanej publiczności. Nie uważam, że widz jest głupi i będzie chodził jedynie na farsy. Wiele osób nie interesuje się teatrem i wybiera lekki repertuar, bo z tym troszeczkę trudniejszym nie czuje się dobrze. Ale to nie wynika z ich braku otwartości czy niechęci, ale po prostu z faktu, że nie ma edukacji teatralnej.

Być może brakuje im podstawowej wiedzy z zakresu interpretacji i analizy spektaklu?

- Tak, oczywiście. Uczy się nas w szkole bardzo wielu rzeczy, ale na pewno nie uczy się chodzenia do teatru, a jeśli już, to bardzo złego chodzenia. Wpaja się, że to zawsze musi być pod krawatem. Wpaja się, że trzeba wiedzieć, co Gombrowicz napisał naprawdę, a co widzieliśmy w teatrze. Odbiór teatru powinien być zupełnie nastawiony na to, co w tym momencie tam przeżywamy, co dostajemy, czego nie dostajemy, a może chcielibyśmy dostać. Zapomina się o rozmowie, a to ona uczy abstrakcyjnego myślenia, a tym samym myślenia twórczego.

Cieszę się, że podjęłaś temat wrocławskiego Teatru Polskiego. Chciałem porozmawiać o tej otwartej walce nieco później, ale to chyba będzie najwłaściwszy moment. Żyjemy w kraju, w którym niewiele się opłaca, na nic nie ma pieniędzy, a obywateli traktuje się jak wyrobników i myśli się o nich na chwilę przed wyborami, po czym znowu się o nich zapomina. Skoro zamyka się fabryki i potężne zakłady, które mogą przynosić zyski, po co dotować kulturę, generującą koszty? Obawiam się, że odpowiedzi na to pytanie szuka Urząd Marszałkowski we Wrocławiu, a przede wszystkim wicemarszałek Radosław Mołoń. Zastanawiam się, co powiedziałabyś w tej sytuacji dyrektorowi Mieszkowskiemu, zespołowi artystycznemu i władzy, dla której teatr stanowi duży problem?

- Dyrektorowi Mieszkowskiemu powiedziałabym, żeby walczył o swoje, bo bardzo dużo osiągnął. Ma zespół, który za nim stoi. Powinien to docenić. Jego wygrana oznacza wygraną w jakiejś sprawie w polskim teatrze. Zespołowi natomiast pogratulowałabym postawy godnej podziwu. Domyślam się, że praca w obecnych warunkach, kiedy teatr jest zadłużony, kiedy premiery są przesuwane, jest bardzo trudna. Podziwiam tych ludzi za cierpliwość i za odwagę, jaką wykazują się w tej sytuacji. Władzę zaprosiłabym do teatru!

Po co? Żeby sprawdzić, które fotele są wygodniejsze?

- Władza powinna bliżej zainteresować się działalnością Teatru Polskiego, a przede wszystkim repertuarem, nazwiskami, które są znane w Europie, recenzjami teatralnymi. Jak urzędnik sprawujący opiekę nad teatrem może nie wiedzieć, kto w nim pracuje i co to właściwie oznacza dla historii polskiego teatru? To bardzo źle świadczy o władzy. Ignorancja, którą wykazują włodarze, jest naprawdę przykra. Trudno ich szanować. To ich niewiedza powoduje, że te rozmowy są tak trudne, jak widzimy. Żeby odebrać komuś władzę w teatrze, trzeba wiedzieć, co on konkretnie robi. Trzeba mieć argumenty! Tylko o nich można dyskutować.

Jak widać, władza nie lubi dyrektorów-indywidualistów. A jaką cenę płaci reżyser za bycie indywidualistą?

- Indywidualiście w ogóle nie pracuje się lekko, łatwo i przyjemnie. Musi pogodzić się z tym, że jeżeli chce zrobić spektakl taki, o jakim marzy, musi wiedzieć, kto chce jechać wraz z nim na tym wózku. To często wiąże się z trudnymi decyzjami, również obsadowymi.

Cenisz bardziej reżyserów pokornych czy też buntujących się przeciwko pewnym normom?

- Buntowników, ale ważne dla mnie jest to, w jakiej sprawie wszczyna się bunt. Jeżeli jest to bunt Weroniki Szczawińskiej, która mówi, że będzie robiła teatr intelektualny, bo uważa go za idealny dla współczesnego widza, akceptuję go. Jeżeli jest to bunt, który ma ukazać reżyserską władzę, sprzeciwiam się.

Jaki jest Twój stosunek do prawdy w teatrze?

- Prawda w teatrze jest czymś bardzo względnym i bardzo trudno osiągalnym. Prawda aktora czy prawda sytuacji nie jest łatwa do uzyskania i taka porażająca zdarza się raz na jakiś czas.

Dążysz do ukazywania w swoich spektaklach prawdy?

- Do takiej, jak ją postrzegam, na pewno tak. Dla kogoś innego pewnie z prawdą nie ma to nic wspólnego. Dla mnie najważniejsze jest to, co dzieje się "tu i teraz", o czym już zresztą mówiłam.

Teraz jesteśmy we Wrocławskim Teatrze Współczesnym. Niedawno odbyła się tutaj premiera "Gałgana" w Twojej reżyserii. Jak to się stało, że zdecydowałaś się wystawić ten spektakl na deskach sceny przy Rzeźniczej?

- Droga była skomplikowana, ponieważ w tym samym czasie zostałam zaproszona również do pracy w Wałbrzychu. Zaproszenie wałbrzyskie było pierwsze, a głosy z Wrocławia tak serdeczne, iż pomyślałam sobie, że fajnie byłoby spotkać te dwie instytucje, które są tak blisko. Część aktorów zatrudnionych w Wałbrzychu mieszka przecież we Wrocławiu. Zaczęły się rozmowy, również o temacie projektu. Drogi tej współpracy się jednak rozeszły. Dyrektor Wrocławskiego Teatru Współczesnego chciał, aby praca się sfinalizowała. Przekonałam go do tego, żeby była muzyka na żywo, z niebywałym aktorem Grzegorzem Dowgiałło. Dzięki temu powstał "Gałgan"

Próba medialna "Gałgana" raczej zniechęciła mnie do obejrzenia całości przedstawienia. Premiera mnie jednak zachwyciła. To bardzo dobry spektakl. Został wyróżniony przez naszą redakcję, redakcję "Teatru dla Was", w trzech kategoriach: najlepszy reżyser, najlepsza muzyka i najlepsza aktorka.

- W ogóle zastanawialiśmy się nad przełożeniem premiery. Maria Kania straciła głos, a mówi w spektaklu prawie przez cały czas. Dlatego zdecydowaliśmy się pokazać podczas próby tylko piosenki. Wiadomo, że one są czymś osobnym, ale mają jakąś swoją rolę w całej partyturze. Dla mnie i dla aktorów było najważniejsze, by pokazać się z jak najlepszej strony, a z drugiej strony wiedziałam, że mogę wykończyć Marysię taką próbą. Zaryzykowałam, ale reżyseria nie istnieje bez ryzyka.

W jakim stopniu udało Ci się ukazać w "Gałganie" prawdę?

- Myślę, że każdy odnajdzie w nim inną prawdę. Zrobiłam ten spektakl w momencie, kiedy chciałam o czymś zapomnieć. Zapragnęłam, zupełnie prywatnie i osobiście, posiąść umiejętność całkowitego zapominania. Tą chęcią zapominania jest przesiąknięty także proces żałoby i wydaje mi się, że takim smutkiem ten spektakl został obciążony. Przedstawienie zaczyna się już po wszystkim, od końca. Dla mnie stwarzanie czegoś po raz kolejny we własnej głowie, mielenie czegoś po raz wtóry, wynika z nostalgii, z niemożności zapomnienia o kimś. To jest moja prawda tego spektaklu. Są tam momenty dla mnie bardzo ważne, np. spotkanie Gałgana z matką czy finał, kiedy Marysia zadaje dla mnie ważne pytania, które są być może w tym momencie moimi pytaniami.

A o czym Ty chciałabyś zapomnieć?

- Nie mogę tego zdradzić.

Czy to nie jest przedstawienie o traumach?

- Myślę, że trochę tak. Dramatyczne wydarzenia zawsze charakteryzują się tym, że jest jakieś powtórzenie, na którym bazujemy. Cała sytuacja jest powtórzeniem czegoś.

Wykorzystałaś swoje osobiste doświadczenia?

- Nie wiem. Myślę, że to dzieje się całkiem nieświadomie. Dopiero z perspektywy czasu, podczas oglądania spektaklu, widzi się w niuansach, drobnych momentach, jakieś rzeczy dla kogoś ważne, również dla mnie.

To był w gruncie rzeczy spektakl dla ludzi o mocnych nerwach. Widzowie nie tylko muszą oswoić się z tematyką, ale także z aktorami, którzy zakłócają ich przestrzeń. Skąd pomysł na taką realizację? Dlaczego aktorzy nawiązują bezpośredni kontakt z publicznością?

- Ta konwencja może coś takiego sugerować. Zawsze staram się pracować tak, aby kontakt z widzem był przez cały czas bardzo intensywny. Działo się tak przy "Zbrodni i w "Amatorkach", i w "Ciągu". On oczywiście się z mienia. W "Ciągu", który przygotowałam w Teatrze Wybrzeże, jest tak, że aktorzy zamknięci są z widzami w jednym pomieszczeniu. Mniej zaczepiają widzów. Bardziej polega to na wspólnej obecności. Wszyscy siedzą na kanapach. Widzowie również. Aktorzy czasem się dosiadają. Kiedy tańczą układ, siadają widzom na kolanach i skaczą. To jest taki rodzaj obecności. W "Gałganie" postawiłam na obecność zmysłową. Stąd też muzyka jest czasem bardzo głośna, woda chlapie, można dostać też pomidorem, ale przede wszystkim poczuć jego zapach. Widać, że krew jest sztuczna. Zależało mi, aby zmysły widza przez cały czas pracowały. Czasem nie widzimy aktorów. Jesteśmy wkurzeni, że nie widać ich głów. Dlaczego? Jeżeli Grzegorz cały czas nie widzi, to i widz również czasem czegoś może nie widzieć i być w podobnej instalacji. Zależało mi, aby postawić widza w dyskomfortowej sytuacji, która będzie opierała się przede wszystkim na wrażeniach zmysłowych.

Dzięki Tobie Maria Kania zaczęła jawić się jako przyszła sztandarowa aktorka Wrocławskiego Teatru Współczesnego. Jest młoda, utalentowana i przekonująca. Dlaczego to właśnie ją zaprosiłaś do udziału w tym spektaklu?

- Chyba przede wszystkim dlatego, że jesteśmy z tej samej szkoły. Staram się pracować z aktorkami ze szkoły krakowskiej, ponieważ zazwyczaj wiem, z kim miały zajęcia, jakie mają możliwości. Moim największym odkryciem była Julka Wyszyńska, z którą bardzo dużo pracowałam, która mnie bardzo dużo nauczyła. Od tamtej pory uwielbiam pracować z dziewczynami z Krakowa. Wiedziałam, że Marysia niedawno dołączyła do zespołu Współczesnego. Chciałam zobaczyć, jak nam się ta współpraca ułoży. Marysia zaimponowała mi niezwykłym poczuciem rytmu, pracowitością, dokładnością i lekkością w realizacji różnych zadań. Spełniła moje oczekiwania, a nawet je przerosła. Przerosła je również w kontaktach z Grzegorzem. Jest bardzo empatyczna, niezwykle cierpliwa, czuła. Marysia nie odczuwała strachu. Jej serdeczność sprawiła, że stali się fantastycznymi kolegami i partnerami na scenie.

Debiut Grzegorza Dowgiałło uważam za bardzo udany. Czy planujesz zaangażować go jeszcze w jakimś przedstawieniu?

- Grzegorz założył ze swoimi kumplami zespół Zero 12. Grają bardzo ciekawą muzykę, bardzo przyjemną do słuchania. Grzegorz sam pisze teksty, wspólnie komponują muzykę. Mam nadzieję, że uda mi się ich zaprosić. Nie wiem czy wszystkich. Na pewno chciałabym współpracować z Grzegorzem, ale z i choreografem, żeby też uruchomić cielesność osoby niewidomej. Współpracuję z takimi wspaniałymi choreografkami jak Dominika Knapik czy Iza Chlewińska, które są gotowe na rozmaite wyzwania. Myślę więc, że byłoby to dla nich niezwykłe zadanie. Sadzę, że Grzegorz również by się ucieszył.

Czy Wrocławski Teatr Współczesny jest sceną wolną?

- Muszę powiedzieć, że bardzo dobrze mi się tutaj pracowało. Miałam całkowitą wolność. I kierownik literacki, i pan dyrektor byli zaangażowani w proces przygotowawczy. Postawili wysoko poprzeczkę dotyczącą koncepcji przedstawienia. Później nie czułam już żadnej ingerencji, a tylko życzliwość i chęć pomocy. Miałam poczucie wolności. Czułam ogromne wsparcie. Zaufali mi.

Poza reżyserią zajmujesz się również pracą dydaktyczną. Prowadzisz zajęcia teatralne dla dzieci.

- Przez dwa lata przygotowywałam "Lato w teatrze". Potem robiłam fantastyczne warsztaty z hiphopowcami w Nowej Hucie. To było niezwykłe doświadczenie. W tym roku po raz pierwszy pojechałam na wakacje. Udało mi się prawie drogą lądową dotrzeć do Indii. W przyszłym roku znowu będę chciała zorganizować "Lato w teatrze". Możliwe, że akcja ta będzie powiązana z Wrocławskim Teatrem Współczesnym. Póki co, dyskutujemy o tym.

Jakie plany na nowy sezon?

- Będę realizowała "Morfinę" w Katowicach. Do tego przedstawienia już rozpoczęły się próby. Szykuje się bardzo interesująca przygoda, ponieważ chłopcy będą grali muzykę na żywo, inspirowaną muzyką międzywojnia, ale nie tylko. Dominika Knapik przygotowuje choreografię, a Kasia Borkowska scenografię. Bardzo się cieszę, bo to scenografka niezwykłej rangi. Bardzo ją podziwiam. Na scenie wystąpią aktorzy z Teatru Śląskiego. Jeden pojawi się gościnnie. Bardzo jestem podekscytowana tą pracą. Cały czas noszę przy sobie egzemplarz i dłubię sobie w nim, rozbudowując konteksty. Mam nadzieję, że uda się zrealizować spektakl inny niż do tej pory. Mamy ku temu możliwości. Póki co, reszta jest milczeniem!

Grzegorz Ćwiertniewicz
/www.teatrdlawas.pl
25 września 2014

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...