Rozgrzani

"Kotka na gorącym blaszanym dachu" - reż. Grzegorz Chrapkiewicz

Ta premiera podzieliła już chyba wszystkich, zwłaszcza krytyków. Doszło do niejednej wojny na słowa. I zdaje się, że Tennessee Williamsa każdy potrzebuje na swój sposób.

Sam w jednej z takich wręcz pyskówek ostatnio uczestniczyłem. Dziwna sytuacja, bo wraz ze znajomymi krytykami zasiedliśmy do radiowego stolika, by jakoś podsumować mijający miesiąc na naszych scenach. Przy innych tytułach jeszcze wspólne mianowniki dało się ustalić. I dopiero przy "Kotce na gorącym, blaszanym dachu" w ruch poszedł arsenał mocnych fraz, w których argumenty wymieszały się z usilnymi próbami forsowania własnych wizji dramatu Tennessee Williamsa. Ba, doszło nawet do tego, że właśnie przy tej okazji każdy poagitował za inną wizją współczesnego teatru. Zupełnie jakby chodziło co najmniej o na nowo przepisanego "Hamleta" albo o to, że ktoś "Dziady" przerobił na, przykładowo, rock operę z Gustawem/Konradem granym przez celebrytę z telenoweli. A przecież właściwie nic się nie stało, choć protokół rozbieżności w sprawie "Kotki" musiałby pewnie być dłuższy niż sam dramat Williamsa.

I jeszcze scenka na dzień przed ową scysją. Piszący te słowa odbiera przy kasie Sceny przy Wierzbowej Teatru Narodowego zaproszenie na przydzielone wcześniej miejsce, to był bodaj czwarty pokaz po premierze, środek tygodnia, wydawałoby się, nic szczególnego. Ale w powietrzu coś wisi, jakiś pan przeciska się do kasy, po raz dziesiąty pytając, czy wejściówki na pewno będą; ktoś obok patrzy na mnie jak na barbarzyńcę, jednak to normalne, że zaproszenia odbiera się poza kolejnością. Bez pretensji proszę. Moje zdziwienie na chwilę ustaje, gdy orientuję się, że kolejka przy Wierzbowej zawija dwa razy (wystając już poza gmach) i kiedy starsza pani informuje mnie, iż czeka od trzeciej po południu, a w ogóle na przedstawienie przyjechała specjalnie z Gdyni. Zdaje się, że w końcu na "Kotkę" nie weszła... Choć zapewniam: weszłaby z pewnością, jeśli tylko dysponowałbym podwójnym zaproszeniem. Oto najprawdziwsza miłość do teatru - pomyślałem - a nie te nasze krytykanckie pozy i oglądanie hurtem czasem i kilkunastu tytułów w miesiącu, bez odrobiny celebracji jak u odświętnego widza. No dobrze, lecz skąd to palące pragnienie obejrzenia akurat tego Williamsa? Na Boga, przecież to nie nowy spektakl Grzegorza Jarzyny czy Krystiana Lupy - pytam teraz, bo dłuższej rozmowy z szanowną panią już uciąć nie zdążyłem, wzywali na salę. Oczywiście po spektaklu już wiedziałem to, co oczywiste. Bo to przecież teatr gwiazd. Ale rzecz jasna, nie tylko.

Punkt widzenia

I taka przyczepiona łatka niczego też nie tłumaczy. Zgoda, kiedy jakieś pół roku temu dotarła do mnie nieoficjalna jeszcze wieść, że Grzegorz Chrapkiewicz w Narodowym zrealizuje "Kotkę", przyznaję, doznałem niemal palpitacji serca, a ostatnio na scenach naprawdę mało co jest w stanie mnie zaskoczyć. To dyrektor Jan Englert nie miał już komu tego powierzyć? Warto ten tytuł oddawać do realizacji specjaliście od komedii i fars? Obudzony o trzeciej w nocy byłbym w stanie jednym tchem wymienić co najmniej pięć nazwisk, które każdemu dramatowi amerykańskiego klasyka zapewniłyby sukces murowany, tym bardziej na najważniejszej scenie w kraju. Mariusz Grzegórzek, pierwszy oczywisty kandydat, Williamsa wystawiał już z czterokrotnie, zresztą na tym autorze wyrobił swój niepowtarzalny styl, który dzisiaj rozwija z olśniewającym skutkiem na coraz bardziej wysublimowanej literaturze. Grażyna Kania za interpretacje dramaturgii wyraźnie z twórcą "Szklanej menażerii" skoligaconej zgarnia kolejne laurki. Kto jeszcze? Chociażby Artur Urbański, Iwona Kempa, Jacek Orłowski, sami spece od takich rzeczy. I w końcu Grzegorz Wiśniewski, reżyser teraz rozchwytywany, który w 2008 r. w gdańskim Teatrze Wybrzeże pokazał znakomitego "Słodkiego ptaka młodości" z fenomenalną Dorotą Kolak jako Alexandrą del Lago.

Jednak nie jest tak, że decyzję Englerta można tylko wyśmiać. Jak to często w teatrze bywa, wiele zależy od punktu widzenia. Chrapkiewicz rzeczywiście gdzieś od dziesięciu lat serwuje głównie łatwe komedie obyczajowe, ale wcześniej brał się za teksty z zupełnie innej półki (Gombrowicz, Moliere, Ionesco, Witkacy). Być może górę tutaj wzięło jego spore doświadczenie aktorskie, a więc sytuacja, gdy radykalna zmiana repertuaru następuje z dnia na dzień, bo miesięcznie gra się w wielu tytułach. A poza tym nikt przytomny i bacznie obserwujący to, co dzieje się w teatrze - nie tylko polskim, a może nawet zwłaszcza nie polskim - na serio nie powie, że reżyser do wynajęcia albo reżyser do wszystkiego to określenie dyskwalifikujące. Powiedzieć raczej należy, że firmowanie swoim nazwiskiem raz rzeczy więcej niż błahych, a raz skrajnie wymagających udowadnia jedynie sprawny warsztat, owszem być może często nic więcej, jednak teatr w takiej skali jest piekielnie potrzebny. Englert więc zaryzykował, bo miał podstawy. Nie ukrywajmy też, że samego Williamsa można czytać różnie. Znam wielu takich, którzy np. w "Kotce" - niedługo minie 60 lat od broadwayowskiej prapremiery w reżyserii Elii Kazana i Nagrody Pulitzera dla dramatu - widzą już jedynie ciut więcej niż obyczajówkę ze zgranymi do cna motywami (które mogły szokować, lecz przede wszystkim przed erą pokolenia "Make Love, Not War"). Idealnie skrojoną dla aktorów, co udowodnili najdobitniej Elizabeth Taylor (Margaret) i Paul Newman (Brick) w klasyku kina z 1958 r. Pytanie, czy idealną na tyle, by dziś nazywać ją realnie dramatem psychologicznym. W przypadku takich sztuk Williamsa jak "Tramwaj zwany pożądaniem" czy "Noc Iguany" wątpliwości nie ma żadnych, bardziej zagmatwane sytuacje i nieoczywiste postaci, i w końcu poetycka symbolika (również w didaskaliach) wyrzucają te teksty na całkiem inny poziom. Rozszerzają przestrzeń i pole do wyobraźni, także realizatorów. Nikt też nie waha się, kiedy mowa o Eugene O'Neillu.

A zatem w Narodowym dostaliśmy teatr gwiazd i jeśli nawet sceptycy najchętniej Grzegorzowi Chrapkiewiczowi ustawowo zabroniliby wstępu na każdą inną scenę niż Teatr Komedia czy Capitol, to łatwo bronić reżysera jeszcze z drugiej flanki. Nie mam pojęcia, jaką taktykę obrał, ale wynik wygląda na rzadki pokaz reżyserii ukrytej albo wręcz niezauważalnej, choć w trochę innym sensie, niż zazwyczaj to się odbywa. Taka możliwość w teatrze zdarza się, gdy w jednym tytule spotykają się aktorzy nie znakomici, tylko wybitni. Po tej "Kotce" pewnie kilkunastu opisów swojej roli doczeka się Janusz Gajos. Nie protestuję, jednak przecież pierwsza na scenie pojawia się Małgorzata Kożuchowska jako Margaret...

Życie prześwietlone

Najłatwiej uporać się z Kożuchowska prawdziwym, choć nieraz nadużywanym określeniem "siła scenicznej obecności", i tu czyha pułapka, bo to samo można by z łatwością odnieść do Magdaleny Cieleckiej czy Danuty Stenki, no i cóż ma z tego wynikać. Kożuchowska przyciąga odwagą, bo po raz pierwszy chyba tak wyraźnie korzysta z cielesności, którą traktuje jak kostium podyktowany przez rolę, nie jako ozdobę do wykorzystania czy symbol. Mam wrażenie, że dotychczas w Narodowym dawała się schować gdzieś pomiędzy, była subtelną figurą w genialnie obmyślonych drugich planach, więc drażniła niedopowiedzeniem, nigdy nie odkrywając, co w postaci zakamuflowane. To było aktorstwo uderzająco wyraźne, choć grane naprawdę przy jakimś minimum pragnienia, by rzucać się w oczy. Poza tym zawsze znała podstawową zasadę: mniej znaczy więcej i lepiej zostać zapamiętanym jako część idealnej struktury, niż bić się o swoje, niszcząc plan reżysera. Kiedyś powiedziała, że myśli Jerzym Jarockim, i to czysta prawda, bo u niego nauczyła się wszystkiego w trzech pierwszych przedstawieniach mistrza zrealizowanych w Teatrze Narodowym. Potem była jeszcze wybitna Hrabina w "Umowie, czyli łajdaku ukaranym" w wyrafinowanej XVIII-wiecznej psychologii Pierre'a de Marivaux, wystawionej przez Jacques'aLassalle'a. Ale wcześniej grała także w Teatrze Dramatycznym np. u Krzysztofa Warlikowskiego czy Agnieszki Glińskiej. Nie jest sekretem, że bardzo podobała się Jerzemu Grzegorzewskiemu i zapewne byłaby w Narodowym również i jego aktorką, gdyby nie śmierć mistrza w 2005 r.

Jej Margaret, mówiąc wprost, realizuje idealnie to, co nakazał Williams. Jest w tej roli i prześwietlenie życia na wylot, zatem brak złudzeń, i zwierzęce wręcz pożądanie ugrania czegokolwiek na umownej mecie - na tym etapie życia, kiedy szansę się wyczerpały, a jedynym kapitałem pozostaje fatalny bilans (m.in. brak dziecka, co przez cały spektakl nostalgicznie podpowiada kołysanka autorstwa Leszka Możdżera - świetne puentowanie). Genialnie się stało, że Bricka gra Grzegorz Małecki, aktor, który od co najmniej trzech sezonów właściwie niczego udowadniać już nie musi. Przy innym rozdaniu trzeba by rozmawiać tylko o Kożuchowskiej. Mimo że jego rola to tak naprawdę wycofanie, dezercja przed wszystkimi, więc zadanie wybitnie skomplikowane, Po raz pierwszy widzę Małeckiego w takiej cichej defensywie, z tekstu za nic nie pozwoliłbym się przekonać, że da się to zagrać tak bardzo obok innych. I jednocześnie pokazać, kto w tej całej hipokryzji zachował twarz poczciwca.

Zakłamania wyrzeka się też Duży Tata. Janusz Gajos zbudował tę rolę na kontrze do Małeckiego. Dokładnie tak, jakby uśpiony szał Bricka wziął na siebie. Pewnie z trzy czwarte aktu II próbują jakoś do siebie dotrzeć i co chwila kończy się to porażką oraz

waleniem pięścią w stół. Oczywiście, że to okazja wręcz perfekcyjna, by pójść na całość i poużywać sobie na cierpkim, bezkompromisowym tłumaczeniu Jacka Poniedziałka (zaskakujące, że na scenie wybrzmiewa jeszcze mocniej), na szczęście Gajos przeczuwa, gdzie powiedzieć sobie "dosyć", i stara się rolą zadawać pytania, a nie przekonywać. Wyzbył się też zakodowanych gestów, nie zaciska już pięści jak w "Śmierci komiwojażera" Arthura Millera w reżyserii Kazimierza Kutza (2004), której skrawki zdarzało mu się powielać zawsze, gdy grał przegranych marzycieli, jak w "Dozorcy" Harolda Pintera w reżyserii Piotra Cieślaka (2010). Jeśli ten gest nawet mu się zdarza, osłania go innym kontekstem. Teraz ma nowe otwarcie. Wielkie aktorstwo to takie, gdy zapomina się o minionych triumfach i za każdym razem startuje od początku. Gajos ma pokorę największych.

To przedstawienie też ma w sobie pokorę. Nie drażni, nie prowokuje, nie wykracza poza tekst. Sam trochę się dziwię, że taki teatr potrafi łatwo przekonywać. Williamsa pewnie wyobrażałbym sobie jeszcze inaczej i tak jak inni liczył na ryzyko, przyciemnienie tonacji. Ulokowałbym tę "Kotkę" w jakimś konkretniejszym miejscu i czasie. Lecz najgorzej, gdy niemal wszyscy dookoła domagają się dziś eksperymentowania, nie dostrzegając, że trochę inną sprawą jest, czy widz potrzebuje tego samego. Być może po prostu chciałby taką dramaturgię przyjąć jak swoją. Niewiele więcej. I ujrzeć w końcu na scenie życie. Tego ostatnio zawzięcie reżyserzy odmawiają. Zatem pochwała teatru jako przymierza z publiką? Proszę bardzo, tym bardziej że nie zapominam o pani z Gdyni, która tak walczyła o wejściówkę. Taki teatr to musi być przeżycie.

Autor jest także redaktorem Internetowego Tygodnika Idei "Nowa Konfederacja" (www.nowakonfederacja.pl).

Przemysław Skrzydelski
W Sieci
4 grudnia 2013

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...