Rozprawka o buncie

"Fuck... Sceny buntu" - reż. Marcin Liber - Teatr Łaźnia Nowa w Krakowie

Czyta się „Fuck...Sceny Buntu" i myśli już biegną do Wrocławia, Cezarego Morawskiego i jego wątpliwej wartości dyrekcji. Spektakl – ze swoją tematyką, aktorami z Teatru Polskiego oraz premierą pół roku po rozpoczęciu owej serii niefortunnych zdarzeń, został szybko zaanektowany jako manifest sprzeciwu teatralnego środowiska.

Rozumiem to dobrze, zwłaszcza że część tytułu doskonale nadawała się do emocjonalnego cytowania. Jednak oglądając go już rok później, kiedy wiemy, że Wrocław był dopiero początkiem niepokojących wydarzeń i gdy opadł pierwszy, gniewny pył, a my zaczęliśmy się zastanawiać, spektakl już nie budzi tak gniewnych emocji, a raczej refleksję. W ostatniej scenie nie machałem butelką.

Przy wibrujących dźwiękach techno i puszczonych z offu „22 tezach do przemyślenia" Janusza Opryńskiego, siadamy, kiwając rytmicznie głową, na widowni okalającej scenę.

Ta przestrzenna relacja trochę przypomina swoim ułożeniem architekturę antycznego teatru albo kojarząc mniej odlegle, politycznego wiecu. Dodając do tego jeszcze znajomość kontekstu, z aktorów czynimy mówców, a z siebie gotowych na wysłuchanie uczestników. Tutaj mówcy w frustracji, krzątają się po rozsypanych wszędzie trocinach z jakiejś „wycinki". Sypią meta-komentarzami, ironizują wymagania „dobrego" teatru, mówią dużo o Krystianie Lupie oraz o spektaklach, w których już nie zagrają i cytują swoje publiczne wizerunki. Ciężko za nimi nadążyć, czuje się tylko wypełniającą ich bezsilność w zagryzionym słowie „Fuck". I równie bezsilna jest słynna scena z przepraszaniem Morawskiego, gdzie ich ironiczna brawura w otrzymywaniu klapsów zdaje się tylko przykrywać niepewność związaną z aktorską profesją na wygnaniu.

Dalej publiczności przedstawiane są różne inne sceny buntu. Przywołana jest norweska grupa Fuck For Forest (FFF), przywołana jest rosyjska artystka i performerka Oksana Szałygina, przywołany jest Ryszard Siwiec i jego samospalenie w 1968, a także przywołani są inni. Zbuntowani teatromani muszą pogodzić się z tym, że tytułowe pojęcie buntu zatacza szersze kręgi, może być realizowane na różnych polach, w różny sposób i wszechstronnie się problematyzować. Z jednej strony można tą sekwencję potraktować jako próbę wpisania wrocławskiej sytuacji w szerszy kontekst, z drugiej jako nie do końca jasną jej problematyzację tejże. Na poziomie afektywnym działa jednak w sposób pobudzający widzów do gniewnych myśli i wynajdowania niesprawiedliwości, niejako przygotowuje ich do finałowej sceny „buntu".

Dalsza część inscenizacji zaburza jednak prostą drogę odczytywania (niezależnie od wybranej dotychczasowo interpretacji). Na pieńkach siedzą wszystkie postacie, przedstawiciele wspomnianych przykładów buntu – i słuchają relacji dziennikarki o samospaleniu Ryszarda Siwca. I nagle okazuje się, że niektórzy nie muszą zaakceptować tego jako bunt. Mogą sprzeciwić się jego przesłaniu lub stwierdzić, że był za mało restrykcyjny. Grupa FFF, dowiadując się, że powodem był, upraszczając – komunizm, określa się właśnie za tą ideologią. Kategoria buntu nie może być już traktowana uniwersalnie, jako łącząca wszystkich pokrzywdzonych. Bunty są różne, i co więcej, mogą się też nawzajem wykluczać. Potrzebują również widocznego wroga, który mógłby je legitymizować, i dlatego właśnie mamy postać repertuarowego aktora z Legnicy, którego wszyscy inni traktują ze wzgardą, uwznioślając swój bunt, który zarazem okazuje się już pojęciem wykluczającym. Idąc dalej, grupa FFF w końcu się rozpada – i to bynajmniej nie w pokojowych warunkach. Jej byli członkowie pozostają ze swym buntem sami. Więc bunt, czyli coś co pozwala nam krzyczeć, ale żeby krzyk ten był słyszalny, możemy krzyczeć tylko to samo. Nawet reżyser sam siebie wpisuje w ten negatywny aspekt buntu, poprzez zbagatelizowanie feminizmu do krzyczenia o „cyckach", „dupach" itp. (cytaty ze spektaklu), choć nie wydaje mi się, żeby myślał o tej scenie, w tym aspekcie, podczas tworzenia.

Dlatego więc, kiedy wręczają nam butelki, kiedy widownia zaczyna skandować i wiwatować (tutaj należy zaznaczyć, że przeważającą jej część stanowili studenci szkoły teatralnej), ja nie potrafię? Bo po tych wszystkich zwątpieniach względem wzniosłego i pięknego słowa „Bunt", cóżby znaczyło to moje machanie czy krzyczenie? O czym i za czym powtarzałbym „fuck"? Czy po wyjściu z teatru teraz wszyscy pojedziemy do Wrocławia i naprawimy w końcu upadającą sytuację teatru w Polsce, czy może jednak przypomnimy sobie o jakimś zapomnianym kolokwium i zarwiemy nockę z inneg

Spektakl rysuje mi się niczym rozprawka o buncie, mająca zmusić nie do krzyczenia, ale do zatrzymania krzyku w pół drogi i ostrożnym przypatrzeniu się wszystkim jego drganiom. Niczym, spektakl po którym miałem wątpić – i w takim wypadku traktuję go jako bardzo udany. Jeśli się jednak mylę, i miał to być gorejący wewnętrznym ogniem manifest, to nie macham butelką i jestem repertuarowym aktorem z Legnicy. Niestety nie jestem pewien czy moja interpretacja jest zgodna z interpretacją reżysera. Jednak nawet jeśli nie, to efekt jaki na mnie wywarł, uważam ambiwalentnie za korzystny. Myślę że „Fuck... Sceny Buntu" warto zobaczyć, chociażby po to, żeby się przekonać dlaczego się macha lub się nie macha tą symboliczną butelką.

Miłosz Mieszkalski
Dziennik Teatralny Kraków
31 marca 2018
Portrety
Marcin Liber

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia